Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę – Tony Kososki

Tony Kososki miał odwagę zrobić coś, na co ja chyba nigdy się nie zdecyduję. Wyjechał na Erasmusa do Portugalii, następnie postanowił tam kontynuować studia, a po zaprzyjaźnieniu się z Brazylijczykami zdecydował się odwiedzić największy kraj Ameryki Południowej. Miał farta, bo przyjęli go na wolontariat na Mundialu 2014. Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę jest jego pierwszą książką opisującą jego podróże po Ameryce Południowej. Jak zdradza w zakończeniu, będą kolejne, bo jego podróż po świecie dopiero się zaczęła.

Nazwanie tej książki reportażem jest lekkim nadużyciem, bo rozpatrywanie jej w tym charakterze skazuje ją na słabą ocenę. Jest zbyt subiektywna. Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę jest bardziej dziennikiem, pamiętnikiem z podróży niż reportażem o Brazylii, Boliwii i Peru. Bardziej poznajemy doświadczenia Toniego Kososki, czyli Przemka Śleziaka (z powodu trudnego do wymówienia dla obcokrajowców nazwiska, Przemek zdecydował się na nick), niż losy mieszkańców odwiedzonych krajów. Można odnieść wrażenie, że chłopak jest zbyt koncentrowany na własnych doświadczeniach (do tego stopnia, że nie zawahał się szczegółowo opisać swoich problemów gastrycznych). Taka narracja może okazać się przydatna dla osób, które myślą o odbyciu podobnej podróży na własną rękę, ale wcześniej chcą się dowiedzieć, na co się piszą, co ich może spotkać. Niemniej jednak takich publikacji na rynku jest już sporo i książka Kososki nie wnosi tutaj niczego nowego, pomijając to, co naturalnie wynika z indywidualnego charakteru podróży. Chętniej dowiedziałabym się więcej o samych krajach, niż to, czy jest tam drogo i czy sklepy sprawiają wrażenie, że do danego miejsca dotarł cywilizacja bliższa poziomowi europejskiemu.

Urodzona i wychowana w gronie melomanów zmuszona jestem zwrócić uwagę na znaczenie pojęcia meloman, bo choć słownik podaje, że jest to miłośnik muzyki, to w domyśle chodzi oczywiście o muzykę klasyczną. Namiętnych słuchaczy rocka, popu czy metalu melomanami nie nazwiemy, dlatego zdziwiło mnie zastosowanie tego słowa przez autora reportażu, a konkretniej zestawienie go z didżejem i z codziennym noszeniem słuchawek na ulicy. Więcej uwag nie mam.

Książki Kososkiego nie można polecić miłośnikom dobrego reportażu, bo kolokwialny język i całkowite przejęcie narracji przez autora i bohatera podróży nie spotkałby się aprobatą z ich strony. Natomiast z chęcią przeczyta ją każdy, kto lubi obserwować zmagania amatorów podróży na szeroką skalę (wyobraźcie sobie, że w ciągu niecałego miesiąca, w czasie podróży, czyli w bardzo różnych warunkach, Tony Kososki napisał pracę inżynierską! To robi wrażenie).

Za książkę dziękuję.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *