Dzisiaj trochę napiszę o tym, czym zajmowałam się w poprzedni weekend. Przygotowując się na pewną konferencję, postanowiłam przyjrzeć się historii domów lalek. O mojej pasji wspominałam już wielokrotnie, szczególnie tutaj i tutaj, więc mój komentarz ograniczę tylko do tego, że to była przyjemna i nostalgiczna podróż do czasów dzieciństwa.
Zaczęłam od Domu lalki: rzeczywistości w miniaturze, krótkiej książeczce wydanej przy okazji wystawy w Muzeum Śląskim (och, czemu o niej nie wiedziałam?!). Składa się z trzech tekstów. Pierwszy został napisany przez Bożenę Donnerstag, która przedstawia historię domów lalek od XVII wieku, kiedy te zyskały niezwykłą popularność, trwającą do XIX wieku. Najbardziej były popularne w Niemczech i Niderlandach, a także w Anglii i we Włoszech. Funkcję zabawki domki te miały raczej dopiero w XIX wieku, natomiast wcześniej były dekoracjami i rekwizytami o walorach edukacyjnych. Dziewczynki uczyły się gospodarowania domem. Co ciekawe, nie zawsze to były całe domy lalek, miniatury prezentowały także pojedyncze pomieszczenia, jak np. kuchnię czy też sklep bądź warsztat – można się domyślić, że ta makieta miała przyuczać do zawodu. Były także miniatury kościołów (na marginesie, nie rozumiem, dlaczego autorka uważa, że to może wydawać się dziwne dla dzisiejszych ludzi, że dzieci bawią się w odprawianie mszy etc., – myśmy się bawili, a z tego co słyszę, to kolejne pokolenia także).
Drugi tekst należy do Marka Sosenki, który jest kolekcjonerem domów lalek, opowiada o tym, jak to się stało, że zaczął zbierać stare zabawki i jak wygląda jego zbiór, który stanowił zasadniczą część ekspozycji w Muzeum Śląskim. Natomiast ostatni tekst należy do pasjonatki, która wspaniale opisuje, co czuje każdy, kiedy zaczyna przygodę z tworzeniem takich domów, jak zaczyna angażować w to rodzinę, szperać na pchlich targach, zbierać zakrętki, które przydadzą się na doniczkę, resztki tkanin na ręczniki i firanki, jak po pierwszym domu przychodzi chęć zrobienia kolejnego… i następnego. Sądzę, że już same zdjęcia miniatur zarażają pasją.
Aby móc tworzyć dom oddający realia jakieś epoki – a bez wątpienia zachowane XVII-XIX-wieczne domy lalek uchodzą za doskonały dokument epoki, lepszy niż ówczesne malarstwo – trzeba poznać historię wnętrz. Tu na pomoc przychodzi przewodnik Stevena Parissiena Historia wnętrz. Dom od roku 1700. To pięknie wydany na kredowym papierze album zawierający liczne zdjęcia z wnętrz różnych lat, od 1700 roku po czasy współczesne. Ponadto jest to książka prezentująca najważniejsze nurty, nazwiska, które decydowały o wyglądzie domu w danym czasie. Dopiero od XIX wieku mieszkańcy mogli, dzięki podręcznikom o aranżacji wnętrz, samodzielnie kreować swoje mieszkanie, a tym samym podkreślać swój status społeczny (bądź sprawiać wrażenie, że jest on wyższy niż w rzeczywistości – kojarzycie dom Allison Bechdel z Fun Home, wykreowany przez jej ojca? To coś na podobnej zasadzie).
Przyznam się, że lektura tej książki uświadomiła mi to, że historia wnętrz to przedmiot, którego brakuje podczas edukacji zawodowej na dekoratora wnętrz. Nie wiem, jak to wygląda na studiach architektury wnętrz, ale w liceum miałam tylko historię sztuki, gdzie o wnętrzach było tyle, na ile było to istotne w rozwoju całej architektury albo w konkretnym nurcie sztuki, np. secesji. Więc prawie nic. A to błąd, bo ta wiedza to kopalnia inspiracji.
Natomiast moją szczególną uwagę przykuł fakt pewnej niechęci Stevena Parissiena do przyznania kobietom istotnej roli w historii wnętrz. Niby jeszcze w XIX wieku kobiety gospodarujące domem miały jakiś wpływ na pewne zmiany w wystroju wnętrz, same nim zarządzały, ale to była amatorska dekoracja, mężczyźni są bardziej profesjonalni. Le Corbusier, Bauhaus marginalizowały kobiecą kulturę. Niby były na początku XX wieku jakieś ważne żeńskie nazwiska, które działały w nurcie Art Deco sprzeciwiającym się secesji i modernizmowi, ale co z tego, skoro i tak przegrały z maszynami, w cenie była masowa produkcja mebli, a nie pojedyncze autorskie projekty, które były drogie.
I może nie zwróciłabym aż takiej uwagi na narrację umniejszającą rolę kobiet w historii wnętrz, gdybym chwilę później nie czytała esejów Witolda Rybczyńskiego Dom. Krótka historia idei. To książka o architekturze komfortu, jest owocem studiów architektury, podczas których Rybczyński o komforcie usłyszał tylko raz. Z tego wyłania się jeden niebezpieczny wniosek: celem architektury nie jest zapewnienie komfortu społeczeństwu. Autor postanawia we własnym zakresie nadrobić akademickie braki i przyjrzeć się historii domów, ich wnętrz pod kątem wygody. Podobnie jak u Parissiena przerabiamy historię wnętrz, jednak o tyle szerszą, że Rybczyński snuje rozważania o starożytnych i średniowiecznych krzesłach, nie ogranicza się więc tylko do czasów nowożytnych. Przechodząc do wieku XIX i XX autor zwraca szczególną uwagę na rolę kobiet, ich ruchy emancypacyjne, zmiany w zatrudnieniach służby oraz powstanie sprzętów ułatwiających zajmowanie się domem. Podkreśla fakt, że to kobiety przyczyniły się do poprawy komfortu w naszych domach. To co przez Parissiena było określane dekoratorską amatorszczyzną w świetle historii architektury wnętrz, być może było właśnie tym, co zapewniało ludziom poczucie komfortu. Na co nam surowe czy oszczędne w dekoracjach projekty (męski profesjonalizm), być może przełomowe w swojej dziedzinie, kiedy w praktycznym użytkowaniu powodują poczucie wyobcowania, dyskomfortu. Warto jednak pamiętać, że troska o wygodę nie może być siłą niszczycielską. Rybczyński zwrócił uwagę na konieczne działania architektów w stronę ekologii. W XX wieku zadbaliśmy o komfort kosztem niekorzystnych i nieodwracalnych zmian w naszym środowisku. Dzisiejszym zadaniem architektów jest zaprojektowanie domu, który będzie zarazem wygodny dla nas i bezpieczny dla przyrody.
Ponadto autor w swoich esejach porusza sporo innych równie interesujących aspektów dotyczących architektury, projektów nie tylko wnętrz i mebli, ale także strojów (zresztą domy lalek, dzięki ich lokatorom też sporo mogą nam powiedzieć o historii ubrań). To bardzo komfortowa lektura, książka, którą chciałoby się mieć na swojej półce.
Na marginesie, niech was nie zmyli nazwisko. Witold Rybczyński nie jest Polakiem, choć jego rodzice byli. Urodził się w Edynburgu, a mieszka w USA i Kanadzie, więc nie powinno nas dziwić, że w jego książce nie ma ani słowa o polskim komforcie.