Kiedy wymieniałam zdublowany egzemplarz gry na MasterChef, choć kierowałam się zainteresowaniami kulinarnymi, obawiałam się, czy nie wpadłam marketingową pułapkę i nabyłam tytuł, który może jedynie poszczycić się marką popularnego programu. Gdyby to był jeszcze program, który oglądam z namiętnością – wybór ten można byłoby uzasadnić miłością fana. Czy do zaspokojenia zwykłej ciekawości, jak mogą być skonstruowane gry kulinarne, warto było nabyć własny egzemplarz?
Moje obawy budziły zasady, które, choć ostatecznie zakładają rywalizację między graczami, trudno było w nich dostrzec potencjał na ciekawą interakcję z przeciwnikami. Podstawowy wariant gry to wymyślanie potrawy obejmującej 4 z 6 wylosowanych składników na kartach. Każdy z graczy, począwszy od jurora, który rozdaje karty i przyznaje czapki kucharskie (punkty) oraz ogłasza ostateczny werdykt, prezentuje pozostałym swoją potrawę (najlepiej z wymyśloną nazwą dania). Po prezentacji wszystkich, każdy za pomocą żetonów przedstawiających atrybut danego kucharza (można w tej grze „być” tarką, rondelkiem, suszarką na naczynia, suszarką na sztućce, zestawem noży czy deską do krojenia) głosuje na najlepszą i najgorszą potrawę. Następnie przyznaje się czapki za każdy głos, jaki dany gracz otrzymał w pierwszej kategorii, oraz każdemu graczowi, który zagłosował na najgorszą potrawę (o ile nie było w tej kategorii remisu). Ponadto juror przyznaje swoje karty najlepszej i najgorszej potrawy.
Ten wariant rozgrywki od początku budził w nas sceptyczne odczucia. Graliśmy w trójkę, więc wiadomo, że jednemu przeciwnikowi musimy dać plusa, drugiemu minusa. I tu, mimo chęci zachowania obiektywności względem oceny pomysłu na danie, wychodziły na wierzch sympatie i zależności rodzinne. Zdecydowanie polecam rozgrywkę w większym gronie. Poza tym, do samego końca nie przekonałam się do kart jurora, zwykle przyznawało się na podstawie większości głosów, chyba że był remis. Ale w instrukcji nie określono, czy powinno się je przyznawać losowo (bowiem wartość punktowa tych kart waha się od 0 do 2 punktów – ujemnych w kartach przegranych). Po każdym etapie należy rozliczyć się z punktów tych kart, wymieniając je na czapki. A co zrobić, gdy gracz ma tylko ujemne punkty? Ta część wydaje się niedopracowana lub niewystarczająco opisana.
Zaawansowany wariant gry to już zabawa turniejowa, która składa się z trzech etapów. Pierwszy etap przypomina podstawowy wariant gry z tą różnicą, że gracze po otrzymaniu 6 kart, dwie przekazują swoim sąsiadom (po jednej) i też od nich otrzymują karty. I z nowego zestawu kart znowu wybierają cztery składniki, z których przyrządzą dania. Drugi etap to test inwencji. Juror układa na stole rzędy kart (5 x liczba graczy), a następnie losuje składnik, który jest obowiązkowym elementem każdego dania przygotowywanego w tym etapie. Gracze równocześnie odkrywają rozłożone na stole karty i decydują, czy ten składnik będzie pasował im do dania, jeśli tak, to go biorą, jeśli nie, zostawiają dla innego gracza. Ale uwaga, każdy musi wziąć 5 kart, więc jak ktoś będzie wyjątkowo wybredny, to pozostaną mu same nieciekawe składniki – a wtedy zwycięstwo w kategorii najgorsza potrawa jest murowane. Następnie, podobnie jak w poprzednim etapie, wybieramy z tego zestawu 3 składniki, które wraz z obowiązkowym mają stworzyć wspaniałe danie. Ostatni etap to test smaku, który jest ograniczony do zmysłu wzroku. Tu bierzemy drugą talię kart, które przedstawiają zdjęcia rozmaitych dań. Zadaniem graczy jest „wyczucie”, z jakich składników dana potrawa się składa. Juror wybiera ze stosu dwie karty i pierwszemu graczowi po lewej stronie każe wybrać jedną z nich, której skład będzie odgadywać zresztą graczy. Juror weryfikuje sugestie graczy z listą składników na rewersie karty. Za udzielenie prawidłowej odpowiedzi przyznaje się punkt. Uczestnik, który nieprawidłowo odgadnie składnik, odpada z tej tury gry, a ta kończy się, gdy wszyscy gracze odpadną lub wszystkie składniki zostaną odkryte. Później kolejny gracz staje się jurorem i reszta zgaduje. Po trzech turach etap się kończy. Na koniec gry podsumowuje się punkty i mistrzem kuchni zostaje osoba z największą ilością punktów.
Trzeba przyznać, że turniejowy charakter gry zaskoczył mnie pozytywnie, bo zabawa się rozkręciła i nierzadko owocowała szybkimi ucieczkami graczy do toalety, by nie posikać się ze śmiechu. W pierwszym etapie fajna jest możliwość podrzucenia przeciwnikowi co ciekawszych składników, które z dużym prawdopodobieństwem nijak będą komponować się z pozostałymi elementami dania. Nie można tu jednak mówić o negatywnej interakcji, ponieważ gracz może wcześniej zaplanować danie z czterech zachowanych kart i otrzymane od sąsiadów po prostu odrzucić. Innymi słowy, raczej nie da się zepsuć komuś dania, choć śmiechu przy tych sugestiach nie brakuje. W drugim etapie na łopatki może rozłożyć obowiązkowy składnik. Nas kompletnie rozbroił suszony dorsz, o którym 2/3 graczy nigdy wcześniej nie słyszała, więc spróbuj coś z nim przyrządzić. A kiedy nieszczęśliwie okazuje się, że w spiżarce zostały ci tylko banany, czekolada i parówki – to trzeba się wykazać szczególnymi środkami perswazji, aby przeciwnicy nie przyznali tej kompozycji miano najgorszego dania. Natomiast w trzecim etapie gracze czują się jak w galerii sztuki abstrakcyjnej, gdzie próbują odgadnąć, co artysta miał na myśli. Najczęściej w ogóle nie widać, co zdjęcie przedstawia, czy to jest zupa, ciasto czy jednak zapiekana ryżowa. Nie wynika to ze słabej jakości zdjęć, tylko sposobu ujęcia na nich potrawy (choć pewnie też i z rozmiaru zdjęcia – karty są wielkości kart płatniczych). W pewnym momencie juror celowo wybierał jak najbardziej enigmatyczne zdjęcia, np. z czerwoną plamą w białej obwódce (tak, to spaghetti bolognese).
MasterChef jest grą nastawioną na kreatywne działania graczy, bo w głównej mierze to od niej zależy, jak dobrze będziemy się bawić podczas rozgrywki. Liczy się w niej szczególnie aspekt towarzyski niż rywalizacji, bo choć pewnie każdy cieszy się z wygranej, to wydaje mi się, że zbieranie punktów schodzi na dalszy plan. Największą radość daje wymyślanie dań oraz słuchanie pomysłów innych (i ich prób obrony oryginalnego zestawu), a także, niemniej kreatywne, zgadywanie składników z kart potraw.
Gra nie jest jednak pozbawiona wad. Po pierwsze instrukcja, choć czytelna, to w kilku kwestiach enigmatyczna. Brakuje szczegółowych informacji o warunkach przyznania kart jurora oraz z ilu tur ma składać się pierwszy i drugi etap rozgrywki turniejowej. Po drugie skalowalność – nie da się ukryć, że im więcej osób tym lepiej, bo jest więcej możliwości do głosowania, z drugiej strony przy znacznie większej ilości graczy, sama prezentacja dań może znacznie wydłużyć grę i w pewnym momencie robić się nużąca. Po trzecie regrywalność – mimo pozytywnego zaskoczenia zabawą, jaką zapewnia gra, wiem, że nie jest to tytuł, w który będę grać po kilkakroć. Już trzecia rozgrywka pod koniec przestała być już tak pełna emocji. Poza tym, kiedy poznamy zawartość wszystkich dań z kart trzeciego etapu (choć jest ich naprawdę sporo i starczy na wiele rozgrywek), to też test smaku przestanie być kreatywnym zgadywaniem, a stanie się testem pamięci. Choć tu muszę przyznać, że ilość kart, nieczytelność zdjęć i zaskakujące składniki na listach utrudnia przejście do tego etapu, ponieważ trzeba byłoby grać intensywnie w krótkim odstępie czasowym. A to zdecydowanie nie jest ten typ gry.
Nie wiem, czy jest to gra dla miłośników programów kulinarnych, bo choć turniejowy charakter stara się do nich nawiązać, zadania, jakie stawiane są graczowi, są zgoła odmienne od tych, z którymi muszą zmierzyć się rzeczywiści uczestnicy MasterChefa. Ten tytuł sprawdzi się jako sporadyczna gra imprezowa (choć w tej kategorii są zdecydowanie lepsze pozycje) albo jako zabawka edukacyjna dla dzieci, które chcemy zapoznać z nazwami potraw oraz rozbudzić w nich kreatywne myślenie. Gra, w którą lepiej gdzie przy okazji pograć niż kupować (zwłaszcza za taką wysoką cenę – więcej niż połowę detalicznej ceny [129,90] nie jest warta).