Kryminał czy telenowela? (Morderstwo w Hotelu Kattowitz – Marta Matyszczak)

W takich chwilach nie czuję się komfortowo i z powodu takich momentów lepiej nie poznawać autorów, by nie mieć później dylematu, czy pisać im krytycznie, czy lepiej przemilczeć. Zostałam jednak zobowiązana do tego, by napisać premierową recenzję nowej powieści Marty Matyszczak, więc piszę, licząc, że niniejszy tekst przyczyni się do tego, że przy kolejnych jej książkach nie będę musiała zmagać się z takimi problemami.

Chodzi o to, że śledząc na bieżąco twórczość jednego pisarza, oczekuje się rozwoju jego warsztatu i tego, że potknięcia obecne u debiutantów nie pojawią się już u doświadczonego autora. I jest to ogólna zasada zarówno dla piszących literaturę popularną, jak i artystyczną czy wysoką.

I przejdźmy do sedna, czyli do cyklu „Kryminałów pod psem” Marty Matyszczak. Jak parę lat temu pisałam o dwóch pierwszych jego częściach, stanowiły one zapowiedź niezłej serii zabawnych kryminałów z uroczym psim bohaterem. Miałam parę drobnych zastrzeżeń konstrukcyjnych natury przyczynowo-skutkowej czy wątpliwości co do kreacji psiego narratora, który wiedział więcej niż mogłaby wiedzieć istota z jego doświadczeniem życiowym. Były to jednak drobiazgi. Intrygi kryminalne były proste, ale ciekawe (czyli klasycznie jak u Christie czy Chmielewskiej – ten typ lubię najbardziej). Główni bohaterowie są dość specyficzni, ale mimo to dają się lubić, trudno do nich się nie przywiązać. I jeszcze liczne aluzje intertekstualne, których – w moim odczuciu – z każdym tomem jest coraz mniej.

Trzecia część, która była dla mnie pretekstem do detektywistycznej wyprawy do Barlinka, trzymała poziom poprzednich części, ponadto opowieści rozgrywające się przy jeziorze mają szczególny, zwykle wakacyjny, klimat – dlatego Strzały nad jeziorem darzę szczególnym sentymentem. Poza tym jest to chyba najlepsza część także pod względem rozwoju głównych postaci, a to pociągnęło za sobą serię kolejnych zabawnych scenek, jak choćby tych związanych z kursem odchudzającym Róży Kwiatkowskiej.

A potem nadszedł styczeń tego roku i sięgnęłam po dwie ostatnie części: Zło czai się na szczycie i Morderstwo w Hotelu Kattowitz… Mówiąc krótko, bardzo nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza styl powieści. A wszystko za sprawą upierdliwego drążenia wątku miłosnego w relacji Solańskiego i Kwiatkowskiej, który coraz bardziej przybiera charakter nawet nie kiepskiej komedii romantycznej, co harlequinu najniższej klasy (o ile w przypadku tego typu książek można mówić o klasach). Mam wrażenie, że autorka nie ma pomysłu na ten wątek albo próbuje ten wyczekiwany (i przewidywalny od I tomu) happy end opóźnić, jak się tylko da. A to wiąże się z rozwojem fabuły obfitej w liczne ciąże (prawdziwymi, urojonymi, z ojcami niewiadomego pochodzenia – dopisz inne opcje, też tu się znajdą), zaręczynami i ślubami w różnych kombinacjach (zawsze zerwanymi), scenami zazdrości, powrotami do eksów itd. Wszystko, co kryją w sobie podłe romansidła, w ilościach i kombinacjach kojarzonych ze scenariuszami brazylijskich telenoweli czy Mody na sukces. Miałam nadzieję, że to jest słabość tylko Zła czającego się…, ale kiedy widziałam, jak powierzchownie, by nie rzec nieudolnie, te wątki zostały zamknięte czy rozwiązane w Morderstwie… – wszystko mi opadło (i moja uwaga odnosi się nie tylko do rozwoju romansu detektywa i dziennikarki, ale także do całkiem zbędnego, w świetle tego, jak on nic nie wnosił do całości, wątku z Potomek-Chojarską).

W Morderstwie w Hotelu Kattowitz pojawiają się jeszcze innego typu problemy. Sami powiedzcie, jak wiarygodna może być postać, która rezygnuje z prestiżowego zawodu kardiochirurga i zostaje ochroniarzem (no dobra, szefową ochrony) – z wielu powodów wyjątkowo kiepskim, nieszanowanym i problematycznym zawodem w Polsce (o czym pisał Marek Szymaniak w Urobieni. Reportaże o pracy)? Ta nieautentyczność zaraz rzuca na nią, czyli Barbarę Kwiatkowską, podejrzenia o jakiś przekręt. A czy w dobrym kryminale nie chodzi o to, by czytelnikiem manipulować, zmylić go i ostatecznie zaskoczyć? W pewnym sensie zostajemy tu zaskoczeni, ale to dlatego, że nikomu by nie przyszło do głowy, aby w tak irracjonalny (ze względu na pozycję zawodową bohaterki) sposób dokonywać wielkiego czynu społecznego. Absurdy często podkręcają humor, ale tym razem był to kolejny powód mojej irytacji.
Tym, co w tej powieści się udało, są dwie rzeczy. Pierwsza to hazard Solańskiego, dzięki któremu detektyw ponownie nabrał cech zwyczajnego człowieka, pozbył się maski milionera. Druga to wątek śląskich obserwatorów śledztwa, którzy obserwują wpisy na FB i krytykują ich formę i język. Odzwierciedla on kulawy poziom komunikacji internetowej, autorów treści, którzy stają się guru, choć nie posiadają oni nawet podstawowych kompetencji (choćby znajomość zasad ortograficznych) do pełnienia funkcji dziennikarza (nawet amatorskiego), oraz odbiorców – ci z kolei nie grzeszą ani umiejętnością czytania ze zrozumieniem, ani myślenia. Ponadto wątek ten mocno akcentuje śląskie korzenie powieści oraz charakter regionu, w którym została ona osadzona. O ile dobrze pamiętam, w żadnej poprzedniej powieści Matyszczak nie było tyle gwary śląskiej. I właśnie, należy tu jeszcze docenić szczegółowe odwzorowywanie rzeczywistości przestrzennej i infrastrukturalnej aglomeracji śląskiej wraz z celnymi komentarzami opisującymi ostatnie zmiany – to mamy trzecią udaną rzecz.
I właściwie to by było tyle dobrego, bo nawet główny wątek kryminalny tym razem wydał mi się przekombinowany. Najpierw zostaje trywialnie zamknięty, by później znów go na chwilę otworzyć, zmienić przestępców, bo nagle wszyscy po kolei przyznają się do winy. Przy okazji przyznam się, że nie lubię takich uległych kryminalistów – powinni być źli do końca, mamić detektywów i czytelników do wyroku.

A wracając do niskiego poziomu ostatnich części, spowodowanego ucieczką do najbardziej trywialnych, ogranych rozwiązań fabularnych, które mają tak samo zaskakiwać i wciągać czytelnika, jak robią to sensacyjne nagłówki plotkarskich gazet… Czyż nie wygląda to na następstwo zmęczenia materiałem, wyczerpanie pomysłu? Albo efekt presji czasowej wywieranej przez wydawnictwo? Gucio niewątpliwie jest uroczym psim bohaterem (choć kociarze się zbuntują, gdy przeczytają, padające w tej książce, stwierdzenia o /rzekomej/ wyższości psów nad kotami), który zdobył wielu wiernych fanów, czekających z niecierpliwością na kolejne tomy. Może jednak warto, w trosce o poziom tej serii, zrobić przerwę i pomyśleć ewentualnie o zupełnie innej opowieści?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *