Nie będę ukrywać, że po obejrzeniu trailera i średniej ocen wśród znajomych na Filmwebie spodziewałam się, że Eter to film, którego specyfikę albo się kupi, albo uzna się za totalne dno. Po obejrzeniu całości zaskoczona twierdziłam, że nie jest tragicznie. Choć przychylam się do głosu większości, że ostatnie piętnaście minut, dla których Krzysztof Zanussi, jak sam się przyznał na spotkaniu, ten film nakręcił, jest częścią najsłabszą, przez swą łopatologiczność wręcz obrażającą widzów.
Niewątpliwie mocną stroną tej produkcji jest to, że skłania do burzliwych dyskusji i podjęcia rozmaitych tropów interpretacyjnych, których wcale nie uporządkowała rozmowa z reżyserem po projekcji. Powiedziałabym wręcz, że deklaracje Zanussiego jeszcze bardziej zagmatwały sytuację, przez co nie jestem w stanie opowiedzieć się ani po stronie zwolenników najnowszego jego dzieła, ani krytyków. Ostatnio jednak niewiele oglądałam filmów, które wymagały ode mnie tak dużego wysiłku intelektualnego, by uporządkować treść filmu wraz z wyrazistymi poglądami reżysera, których ilustrację Eter stanowi.
Eter przedstawia historię lekarza, naukowca, który w latach poprzedzających Wielką Wojnę prowadzi w Austro-Węgrach badania nad możliwościami tytułowego środka usypiającego. Źródło zainteresowania tymi badaniami można znaleźć w tragicznej historii, której doktor zawdzięcza dożywotnią zsyłkę – chcąc uwieść pewną dziewczynę, podał jej śmiertelną dawkę eteru. Protagonista rysuje się tu z jednej strony jako doktor Frankenstein, który próbuje posiąść tajemnicę zmartwychwstania, z drugiej zaś jest to postać bezkompromisowa, nieetyczna, która nad zdrowie i komfort ludzi przedkłada przyszłość nauki. Jak wiemy – czego najlepszym dowodem jest rozwój medycyny po II wojnie światowej – nie ma odkryć bez ofiar. Pozostaje pytanie o moralną ocenę tych eksperymentów oraz o ich faktyczną zasadność, z czym zresztą bywało różnie. Eter nie pozostawia wątpliwości – stanowi ich wyraźną krytykę.
Mam jednak wrażenie, że jest to krytyka wychodząca poza aspekt moralny, potępiająca w ogóle naukę opartą na twardych dowodach potwierdzonych doświadczalnie. Nauka, zwłaszcza oparta na scjentyzmie, zdaje się tu stanowić wcielenie samego diabła. Bezwzględne oddanie się rozwojowi nauki jest jak zaprzedanie duszy diabłu. I to jest jeden z tematów w Eterze, który budzi moje wątpliwości, tym bardziej że Zanussi na spotkaniu wyraził ten pogląd wprost. Zarzuca nauce zamknięcie na uznanie rzeczy niewidzialnych, tajemniczych, których istnienie nie zostało potwierdzone pod laboratoryjnym szkiełkiem oraz to że nie opiera się na intuicji, pragnie każdą niejasność wyjaśnić. I jeśli taka krytyka nauki ma być przesłaniem filmu, to dostrzegam w niej zagrożenie, ponieważ równocześnie jest zgodą na populizm, wiarę w teorie spiskowe i przekonania przeciwne wynikom rzetelnych badań naukowych. Moje obawy okazują się jeszcze bardziej uzasadnione, jeśli reżyser sugeruje, że trzeba propagować strach (a jego wcieleniem ma być motyw bestii) – czyż rozpowszechnianie teorii spiskowych, zdradzających tajemnice rzekomo skrywane przez naukowe autorytety (wróć, dzisiaj nie mamy już autorytetów), a więc podważających dotychczasowy dorobek nauki, nie jest właśnie sianiem paniki? Czy o to Zanussiemu chodzi?
Uwzględniając obecną w filmie wyraźną krytykę nieetycznych doświadczeń naukowych, zastanawiam się, jak ta postawa może łączyć się z propagowaniem wartości chrześcijańskich nie przez pryzmat miłosierdzia bliźniego (co byłoby zrozumiałe i przypominałoby „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”), lecz przez doszukiwanie się sensu w cierpieniu. Czy to nie jest jednak próba uzasadnienia cierpień królików doświadczalnych dla rozwoju nauki? Nie chcę pogłębiać tematu religijności (i przed spotkaniem z reżyserem nawet nie planowałam go poruszać), ponieważ wydawał się najbardziej czytelny ze wszystkich wątków. O ile kwestię wiary w moc modlitwy o zbawienie grzesznych dusz możemy pozostawić na boku jako element światopoglądu (a ten zdecydowanie reżyser chciał wyrazić), który można podzielać lub nie, o tyle hiper wyrazisty dualizm w filmie, najmocniej pokazany w nieszczęsnym zakończeniu, każe mi zadać pytanie, czy naprawdę, jak twierdzi reżyser, potrzebujemy dosłownego rozróżnienia dobra i zła? Czy jesteśmy już tak zdemoralizowanym społeczeństwem, że musimy mieć to pokazane czarno na białym? Czy może to sugestia, że bez wiary w Boga bycie dobrym człowiekiem jest niemożliwe? Wydawało mi się, że już przewaliliśmy debatę na temat, czy osoba niewierząca może być dobra i zbawiona oraz czy każdy wierzący i modlący się jest z automatu święty. Ale najwyraźniej jeszcze nie wszyscy tę lekcję odrobili.
Na koniec przejdę do dobrze znanego wszystkim motywu Fausta. Wydaje się, że dla filmu Zanussiego jest kluczowy, wszak to za jego pomocą pokazuje, gdzie leży dobro i zło. O wadze tego toposu dla fabuły filmu dowiadujemy się, gdy w tle napisów początkowych kamera pokazuje fragmenty Sądu Ostatecznego Memlinga. Mniej lub bardziej słusznie reżyser najwyraźniej uznał, że dynamiczna historia o naukowcu sprawi, że widzowie zapomną o czytaniu jej przez opowieść o Fauście. W związku z tym najpewniej doszedł do wniosku, że warto na końcu przywołać wyraźną postać diabła. I do tego momentu byłoby to akceptowalne, odbiorca bowiem, jak w Dekalogu Krzysztofa Kieślowskiego, rozpoznając znajomą, milczącą sylwetkę w tle, zastanawiałby się, w których momentach ona się pojawiała i jak za sprawą jej nowo poznanej funkcji zmienia się znaczenie sceny. Ba! Zechciałby obejrzeć ten film ponownie, by zobaczyć go z innej perspektywy. Niestety, Zanussi najwyraźniej uznał, że widz jest bardzo głupi i leniwy, i bez łopatologicznego pokazania roli diabła w poszczególnych scenach nie da rady jej zrozumieć.
Rozważania po filmie i liczne pytania sprawiają, że nie mam już najmniejszych wątpliwości, że osiemdziesięcioletni reżyser bardzo nisko ocenia kondycję współczesnego społeczeństwa, także tego współuczestniczącego w życiu kulturalnym. Jakbyśmy wiecznie byli na eterowym haju.
Tekst ukazał się w „Ińskie Point” nr 8/2019