San Francisco. Dziki brzeg wolności – Magda Działoszyńska-Kossow

Seria Amerykańska wydawnictwa Czarnego nie cieszy się moim uznaniem. Wydaje obiecujące tytuły, które potem totalnie rozczarowują, a czasami wręcz żenują swoim poziomem – reportaż Nikki Meredith jest tego ostatniego najbardziej reprezentatywnym przykładem. Z serii tej najbardziej kuszą mnie reportaże o największych miastach Ameryki, bo generalnie tak jak absolutnie nie ciągnie mnie do biografii ludzi, tak dzieje miast fascynują mnie niepomiernie. Co zresztą zauważyliście w postach z zapowiedziami – raczej wyłapuję wszelkie publikacje o miejscach, łącznie z biografiami budynków czy osiedli.

Moje zarzuty do książek z Serii Amerykańskiej są takie, jak do większości amerykańskich reportaży, które wpadły mi w ręce. Są one bardziej autobiografiami niż reportażami, a może należałoby tu wprowadzić kategorię autoreportażu, czyli literatury faktu przedstawiającej jakieś zagadnienie, dzieje z perspektywy autorskiego „ja”, a konkretnie autorskiego życiorysu, nawet jeśli nie ma ono nic wspólnego z opisywanym problemem społecznym, kulturowym czy gospodarczym itp. Bo autor przekona, że to pozory i doszuka się takich wspólnych doświadczeń z tematem reportażu, że oczy wyjdą nam z orbit, z niedowierzania, że sami na ten absurd nie wpadliśmy.

San Francisco. Dziki brzeg wolności miał szansę tego błędu nie popełnić, a to dzięki temu, że jego autorką jest polska amerykanistka Magda Działoszyńska-Kossow. Innymi słowy, jako nie-Amerykanka nie bardzo miałaby jak wpleść swój życiorys w dzieje miasta (choć jakby się uparła, to mogłaby), no i polscy reporterzy nie są tacy egocentryczni. Chwała im za to. I rzeczywiście, autorka sporadycznie zaznacza swoją obecność podczas rozmowy z mieszkańcami San Francisco czy pracownikami leżącej niedaleko Doliny Krzemowej. Za to skupia się na wielu obliczach leżącego na najbardziej wysuniętym na zachód miasta – mówi się, że tu jest koniec świata. No jest, przynajmniej tego zachodniego, bo dalej na zachód jest już tylko Daleki Wschód. Zresztą bliskość kultury Wschodu odcisnęło tutaj swoje piętno, w San Francisco znajduje się największe Chinatown w Stanach Zjednoczonych. Kolejną konsekwencją geograficznego położenia są regularne trzęsienia ziemi, które co kilkadziesiąt lat niemal pustoszą miasto. Po każdej katastrofie ożywa branża budowlana, rozwija się technologia konstrukcyjna, która ma jeszcze lepiej zabezpieczyć budynki przed zniszczeniem.

San Francisco jak każde duże miasto nie ma jednego oblicza. Pierwsze skojarzenia to oczywiście czerwony Golden Gate Bridge i pnąca się ku górze (lub zjeżdżająca) lina tramwajowa – nie wiem, jak wy, ale ten krajobraz utrwalił mi w dzieciństwie serial Pełna chata. (I jest on na tyle silny, że czasami o nim śnię). Zresztą mimo nawiązania do winiarskiego filmu Bezdroża, trochę zabrakło mi w tej książce konfrontacji rzeczywistości z obrazami miasta kreowanymi przez teksty kultury. Możemy to jednak zrobić na własną rękę, bo reportaż Działoszyńskiej-Kossow aspiruje do obiektywnego opisu, w którym współczesność zostaje zestawiona z historią, a oceny bieżących problemów społecznych, jak np. bezdomność, poprzez powrót autorki do rozmówczyń, wielokrotnie sobie przeciwstawiane, by w miarę możliwości dojść do sedna sprawy. To mi się podoba, że autorka nie przyjmuje jednej wizji, nie zmienia jej pod wpływem drugiej, tylko tak długo ze sobą je zderza, aż wyjdzie z tego coś, co nazwalibyśmy ziarnem prawdy.

Namacalną atmosferę miejsca zapewniają czarno-białe fotografie oraz historie ludzi z krwi i kości, zarówno tych, którzy przeszli do legendy: pokaźna reprezentacja pisarzy, artystów i bitników z Gingsbergiem na czele i społeczności LGBT, która stworzyła własną dzielnicę (a ta ucierpiała podczas epidemii AIDS), jak i żyjących pracowników korporacji Google i Facebook. O Dolinie Krzemowej powstało już trochę publikacji, ale że nie jest to temat, który mnie interesuje, dopiero niniejsza książka przybliżyła mi fenomen tego miejsca, gdzie po warunkach pracy widać, jak bardzo ceni się studentów Stanforda – najlepszej technicznej uczelni, oraz pracowników, których chce się zatrzymać. A żeby tego dokonać, nie wystarczą pieniądze.

Nie jest to przewodnik po mieście ani jego historiografia. To społeczno-kulturowo-gospodarczy z nielicznymi elementami lokalnej polityki portret, adresowany przede wszystkim do odbiorców, których dotychczasową wiedzę o San Francisco czerpali głównie z popularnych fototapet i piosenki braci Golców… no i filmów. Nie chcę przez to jednoznacznie powiedzieć, że książka Działoszyńskiej-Kossow dzieli się z podstawową wiedzą o mieście. Mam jednak wrażenie, że nie objawi ona nowej prawdy przed pasjonatami miasta i w ogóle Ameryki. Dla mnie, ignorantki w tym temacie, była bardzo ciekawą publikacją, która w skondensowanej formie pokazuje historię, kulturę, religię oraz aktualne problemy urbanistyczne, ekologiczne, społeczne i gospodarcze. A więc dostałam to, czego oczekiwałam – wiedzę, dzięki której mogę krytycznie spojrzeć na teksty kultury osadzone w San Francisco i sięgnąć np. po eseistykę mitologizującą miasto czy pokazującą osobisty związek z tym regionem.

To u mnie pierwsza lekkostrawna pozycja z Serii Amerykańskiej, zasługuje na miano bestsellera.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *