Nie ma iluzji, nie ma przekazu (Pollywood, reż. Paweł Ferdek)

Dziesięć lat temu wyszła książka Andrzeja Krakowskiego Pollywood, która przedstawia dość znane początki Hollywood oraz przybliża sylwetki jego twórców. Ich nazwiska kojarzymy lepiej niż dalszych członków rodziny, bo ukazują się na ekranie na początku każdego hollywoodzkiego filmu. Goldwyn, bracia Warner… i jak przyjrzeć się twórcom pozostałych największych studiów, to zauważymy, że poza Waltem Disneyem, niemal wszyscy mieli polsko-żydowskie korzenie. Ale jest to rzecz powszechnie znana, którą od czasu do czasu przypominamy, gdy chcemy połechtać narodowe ego. W tym momencie zdaje się, że nawet chowamy na chwilę nasze antysemickie poglądy i dumnie patrzymy na dokonania tych, których sto lat temu na różne sposoby wyganialiśmy (nie wszyscy, ale jednak). Cynicznie patrząc, dobrze na tym wyszliśmy, bo teraz możemy mówić o Pollywood – krainie spełnionych snów, którą nasi rodacy stworzyli. Bleh…

Książka Krakowskiego zainspirowała pogrążonego w kryzysie twórczym i finansowym dokumentalistę do wyruszenia w podróż do Los Angeles, by śladem twórców Hollywood spełnić własny American dream. Już sama koncepcja wydaje się tak banalna, że trudno uwierzyć, że jeszcze znalazł się ktoś, kto wierzy w pomyślność projektu. I rzeczywiście, Paweł Ferdek w swój sukces nie wierzy, co widać na każdym kroku, bo gdy wszyscy udzielają tak wyczekiwanych przez reżysera rad, które mówią o bezczelnej pewności siebie – postawa Ferdka odzwierciedla jej przeciwieństwo. Reżyser w Hollywoodzie próbuje dotrzeć do producentów i reżyserów, którym się udało. Dąży do rozmowy m.in. z Goldwynem i Spielbergiem. Czasem bywa blisko osiągnięcia założonego celu, jednak nieoczekiwanie skandale obyczajowe i śmiertelność ludzka od tego go odciągają. Ferdek pyta napotkanych filmowców, czy i jak można dziś osiągnąć sukces w Hollywood? Odpowiedzi i ostateczny rezultat tej podróży znamy jeszcze przed obejrzeniem filmu. Filmu, który nie stworzył ani iluzji spełniających się snów, ani przekazu, który nie wydawałby się przeterminowanym o kilkadziesiąt lat telegramem.

To, co w Pollywood trzyma naszą uwagę i jest najciekawszym elementem produkcji, to otwierające kolejne części dokumentu czarno-białe rekonstrukcje historii zaczerpnięte z książki Krakowskiego. Bo dzieje twórców Hollywood są fascynujące, zwłaszcza ich przebiegłe pomysły na biznes, które pozwalały im przetrwać trudne początki, zanim odkryli żyłę złota w postaci projektora filmowego. I o nich samych osobny pełnometrażowy materiał z chęcią bym obejrzała. Ale bez nostalgii i złudzeń, że dziś ich sukces można powtórzyć. Można, ale w innym miejscu i branży, która czeka na odkrycie. Bracia Warner i Goldwyn nikogo nie naśladowali.

Tekst ukazał się w „Ińskie Point” nr 1-2/2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *