Co napisać o książce, której długo się wyczekiwało, której lektura była satysfakcjonująca i pochłaniająca, a po której ma się wrażenie, że pozostaje pustka. Czy Klimat to my Foera zmieni nasze myślenie i życie?
Z jednej strony podaje pozornie prostą receptę na uratowanie planety przez totalną zagładą spowodowaną zmianą klimatu wywołaną przez gazy cieplarniane, których źródłem w 51% jest przemysłowa hodowla zwierząt. Nie, nie namawia już do wegetarianizmu czy weganizmu, jak to miało miejsce w jego poprzedniej książce Zjadanie zwierząt. Autor namawia, by zrezygnować z jedzenia produktów odzwierzęcych na śniadanie. Twierdzi, że tym wyrzeczeniem ograniczymy więcej emisji gazów cieplarnianych niż przy pełnoetatowym weganizmie (chyba zakłada, że weganie oszukują częściej niż się zdaje, a założenie opiera na swoim hipokrytycznym doświadczeniu, czyli cichym zjadaniu burgerów dla poprawy nastroju po dniu wykładów o tym, dlaczego nie powinniśmy jeść mięsa). Nie jeść produktów odzwierzęcych na śniadanie? Wydaje się, że to proste, bo czy rzeczywiście codziennie każdy nasz posiłek jest mięsny? Tylko produkty odzwierzęce to nie tylko mięso. Odpada zatem jajecznica na maśle, kawa z mlekiem czy choćby owsianka na mleku, kanapka z twarożkiem… Już nie jest prosto, prawda? W ostatnich dniach obserwowałam to u siebie i rzeczywiście lepiej wychodzę na tym, jeśli pierwszy posiłek zjem po południu… Łatwiej mi zrobić obiad wegański niż śniadanie.
Poświęciłam nieproporcjonalnie dużo miejsca w tym tekście na receptę Foera, który tak właściwie wspomina o niej w dwóch, może trzech rozdziałach. Wyłączając drugi dział poświęcony statystykom, które ilustrują skalę problemu związanego z przemysłem zwierzęcym, zmianami klimatycznymi oraz porównują dzisiejszy stan przyrody z dziejami Ziemi – całą resztę książki tworzy coś w rodzaju filozoficznego traktatu o poświęceniu, (nie)przyjmowaniu prawdy i niegotowości czy lęku przed poznaniem faktów, wobec których musielibyśmy radykalnie zmienić swoje życie, zrezygnować z pewnych nawyków, wygody… Foer przywołuje swojego znajomego ekologa, który walczy na rzecz przyrody, a równocześnie nigdy nie przeczytał Zjadania zwierząt, bo bał się, że po tym, co w niej przeczyta, będzie musiał zmienić swoje życie. Bardzo go rozumiem i myślę, że takich jak on czy ja jest znacznie więcej. Mogę podać kolejny świeży przykład z życia. Teraz w kolejnych numerach Pisma pojawiają się reportaże o przemyśle zwierząt. Z bólem serca przeczytałam o przemysłowych kurnikach, ale miałam ten komfort, że ja do tego ręki nie przykładam. Kupuję jajka tylko od sąsiadów, których kury biegają na dworze. Jaja, które nie mają stempli – myślę, że to jest najlepszy wyznacznik. O przemyśle mleczarskim już nie odważyłam się czytać… Bo dobrej alternatywy nie znalazłam, sojowe i migdałowe mleko jest nie tylko drogie, ale przede wszystkim przepełnione chemicznym składem, co wyczuwa się w obrzydliwym smaku. Czy sąsiedzi nie mają krów? Mają, ale ci, co handlują mlekiem, mieszkają kilka wsi dalej. Poza tym, u żadnego z nich nie widziałam krowy poza oborą… Będzie o świniach – może przeczytam, bo nie pamiętam, kiedy jadłam wieprzowinę (w jakiejkolwiek postaci). Mechanizm obronny, o którym pisze Foer, obserwuję u siebie. Nie chcemy widzieć własnych grzechów, za to z chęcią zbieramy fakty, za pomocą których będziemy mogli wygarnąć innym niewłaściwe postępowanie.
Foer jest chyba świadomy tego, że jego kolejna książka nie uratuje planety, tak jak Zjadanie zwierząt nie zmieniło nawyków – nawet u samego autora. Dlatego większość książki poświęca osobistym doświadczeniom rodzinnym i amerykańskiej mobilizacji podczas II wojny światowej, kiedy gaszenie świateł miało rzekomo ochronić Amerykanów przed odległym niebezpieczeństwem – jedne z przykładów mające pokazać, jak działa mechanizm zapobiegania przed zagrożeniem, nawet tym odległym i wręcz nierzeczywistym, oraz jak działa nasz opór wywołany nieprzyjmowaniem do wiadomości, że trzeba działać teraz, bo w przeciwnym razie za parę lat obudzimy się w nowej rzeczywistości. Wyróżnia u człowieka dwa stany działania: robi się coś, bo tak trzeba (np. przepuszcza się ambulansy) i w wyniku emocji (np. nie chcemy budzić śpiącej babci, mimo że ona sobie tego życzy). Wobec kryzysu klimatycznego, który już się rozgrywa, wciąż kierujemy się emocjami i poczuciem komfortu, gdy już dawno powinniśmy wypracować automatyczne zachowania, jak te wobec przejeżdżającego ambulansu czy udzielenia pomocy osobie, która zasłabnie. Przeżywamy statystyki, choćby liczby gatunków, które wymrą w najbliższych latach, działają na naszą wyobraźnię i pod wpływem emocji tej lektury, wykazujemy chęć zmiany, może nawet dopilnujemy, by najbliższy posiłek był wegański, a śmieci dokładnie posegregowane. Mija czas, emocje opadają, naszą uwagę przykuwają inne sprawy, zapominamy o postanowieniach, jakie uczyniliśmy podczas lektury.
Z tego powodu mam problem z jednoznaczną oceną książki. Spodziewałam się literatury faktu motywującej do działania, do zmian, choćby tych tymczasowych (bo a nuż się utrwalą). Jak wspomniałam, pojawia się ze strony autora recepta na naprawę planety – prosta, bo wymagająca jednej zmiany, która podobno wystarczy, by znacząco spowolnić proces zmian. (Przecież uwielbiamy takie wskazówki, jedz zielone warzywa, by zachować urodę i zdrowie – co robimy? Przechodzimy na zieloną monodietę, która wykańcza organizm, bo poza zieleniną potrzebujemy także innych składników. Po niepowodzeniu szukamy innej prostej recepty… ) – tylko ona gdzieś umyka w tych szeroko zakrojonych refleksjach o tym, dlaczego nie jesteśmy zdolni, by wprowadzić ją w życie.
Z drugiej strony Klimat to my broni się jako współczesna książka filozoficzna łącząca dyskurs eko z nurtem psychologii: behawioryzmem. I może tak ją potraktujmy.