Jak zapowiadałam, w październiku wyszły, aż dwie książki z Singapuru, co na polskim rynku nie zdarza się często. Musiałam po nie sięgnąć, po moim zeszłorocznym, pierwszym spotkaniu z powieścią z tego regionu – szczególnie nie udanym, bo trafiłam na czytadło najgorszego rodzaju, przewidywalna, płytka z licznymi zdaniami kompletnie bez sensu. Mowa tu o Sosie sojowym dla początkujących Chen Kristin – unikać szerokim łukiem.
Tytuły, które przeczytałam ostatnio, uratowały zszarganą w ten sposób reputację narodowej literatury, choć są zupełnie różne i można powiedzieć, że leżą na przeciwnych biegunach. Bo Perfekcyjny świat Miwako Sumidy jest powieścią lekką, niezobowiązującą, napisaną bardzo prostym językiem, co klasyfikuje ją do kategorii przyjemnych czytadeł, z kolei Ministerstwo moralnej paniki to zbiór opowiadań wymagających skupionej uwagi, którą wynagradza niebanalnymi postaciami, historiami i formami literackimi.
Zacznę od książki Clarissy Goenawan, kolejnej pozycji z Serii z żurawiem, której zawdzięczam tyle interesujących spotkań ze współczesną literaturą Dalekiego Wschodu. Zaufałam tej serii na tyle, że po powieści sięgam niemal w ciemno, choć mam świadomość, że zdarzają się tytuły słabsze, które mimo wciągającej opowieści pozostałe walory literackie są wątpliwe. I w przypadku Perfekcyjny świat Miwako Sumidy jest podobnie. Historia trójki bohaterów, rodzeństwa Ryuseia i Fumi oraz tajemniczej Miwako Sumidy, o której śmierci dowiadujemy się od razu, przykuwa uwagę i pochłania czytelnika. Chce się wracać do lektury i brnąć do rozwiązania wszystkich zagadek, jakie kryją się w biografiach postaci, przede wszystkim samobójstwa tytułowej.
A jednak nie ma się tu czym zachwycać, bo za sprawą pierwszoosobowej narracji prowadzonej przez Ryu zabrakło przestrzeni dla odbiorcy, jego refleksji, komentarzy… Wszystko jest dopowiedziane, dookreślone, czytelnik nawet pytań nie zdąży postawić, bo już pojawią się one w głowie młodzieńca. To był też jeden z czynników, obok licznych wspomnień i nawiązań do doświadczeń w szkole średniej, potęgujący wrażenie, że czytam młodzieżówkę. Pojawiają się tu problemy z akceptacją w szkole, ze znalezieniem przyjaciół, pierwsze związki, podział społeczności na popularnych i kozłów ofiarnych, licealne pamiętniki publikowane w zinach… Generalnie, dostajemy wszystkie elementy, jakie pojawiają się w powieściach młodzieżowych, a bohaterowie, choć są już studentami, zdają się nie dojrzewać i ich relacje międzyludzkie wciąż przypominają te z liceum.
Kolejną kwestią, która z jednej strony czyni powieść frapującą, z drugiej zaś dla mnie niewiarygodną czy przerysowaną, to nagromadzenie dramatów i niesamowitości. Niemal każda postać ma za sobą tragiczne doświadczenia, jak przedwczesna śmierć rodziców, do tego szeroko rozumiana przemoc seksualna, i idące za tym samobójstwa, niezdolność do tworzenia związku, kazirodztwo (prawie), transseksualizm i dziedziczna klątwa przejawiająca się zdolnością widzenia duchów. Dla mnie było tego za dużo, czułam się jakby próbowano angażować mnie za pomocą (melo)dramatów i niesamowitości. Przedobrzono. Wskutek czego dostajemy powieść, którą dobrze się czyta, ale trudną ją traktować serio. Jest przyzwoitą literaturą rozrywkową. Jak to Tomek określił, usłyszawszy moją opinię: to taka lepsza pomidorowa. Tak, tylko że z ryżem i makaronem jednocześnie.
Natomiast zbiór opowiadań Amandy Lee Koe to literatura większego kalibru. Taka literatura przez wielkie L. Długo myślałam, z czym tę książkę zestawić, do czego ją odnieść. I do głowy przyszła mi Dziewczyna z konbini. Bo już opis na okładce zapowiada, że autorka przekracza literackie normy i łamie społeczne tabu. A to za sprawą kreacji postaci, które są nieoczywiste, wyłamują się wszelkim schematom, podobnie jak relacje między nimi. Jest w nich coś, co igra z naszym poczuciem komfortu, poddaje wątpliwość nasze myślenie o „normalności”, bo gdy już chcemy skonfrontować je z naszymi kryteriami, autorka wyprzedza nas podstawiając innych, którzy dokonują oceny za nas, a czytelnikom pozostaje w niej się autokrytycznie przejrzeć. W ten sposób przedefiniujemy kryteria i nasz ogląd sytuacji. Jakby próbować te 14 opowiadań zebrać do jednego worka i opisać, o czym są, to przede wszystkim wszystkie mówią o relacjach międzyludzkich, które bywają zawiłe, niedookreślone, ale czasem dobrze nam znane. Jest miłość (każdej orientacji, w każdym wieku), przyjaźń, zdrada, są niespełnione pragnienia i powinności małżeńskie – wszystkich bohaterów łączy jednak potrzeba bliskości drugiej osoby, którą próbuje się na różne sposoby zaspokoić, np. przekupując towarzysza (Pionek), godząc się z tym, że ukochana należy do kogoś innego i albo przeczekać to (Ballada o Alrene i Nelly) albo ułożyć życie z inną (Flamingo Valley), lub zaakceptować samotność, dostrzegając w niej prawdziwą wolność (Miłość to żadna wielka prawda) albo nie mieć na to wpływu (Syrena).
Pionek i Pisklę chyba najbardziej przypominają sceny z powieści Sayaki Muraty, bo postaci zdają się najbardziej odstawać od społecznie skonstruowanych norm, a raczej dążą wbrew sobie, by te oczekiwania zrealizować.
To są opowiadania, które zapadną nie tyle w pamięć, co w głębszy poziom świadomości, ponieważ odkładając książkę, można nie przypomnieć sobie nawet właśnie czytanej historii (obecnie z głowy mogę przywołać tylko kilka opowieści), ale jedno spojrzenie na tekst czy spis treści wystarczy, by postacie oraz otaczający ich świat nabrały wyraziste kontury, na tyle, że dziwimy się, że mogliśmy o tym zapomnieć. Bo książka rezonuje w nas fragmentarycznie, dzięki czemu chce się do niej powrócić, lekturę ponowić, może nie w całości, lecz wybrane opowiadania, co mam nadzieję, że za czas jakiś mi się uda.
Kapitalna rzecz, wymagająca (czasami kilkakrotnej lektury tego samego zdania), powodująca miejscami uczucie dyskomfortu, ale przede wszystkim otwierająca umysł i zdejmująca klapki z oczu. O każdym opowiadaniu z osobna można długo rozmyślać i dyskutować.Dla mnie to mocna kandydatka na książkę roku z kategorii literatura piękna (zobaczymy, jak wypadnie w starciu z najpoważniejszą rywalką, czyli tegoroczną powieścią Anandy Devi, która wciąż przede mną).
Bez względu na wynik, ten rok upływa pod znakiem odkrywania literatury Dalekiego Wschodu. Coraz bardziej do niej się przekonuję i w niej (podobnie jak w kuchni tego regionu) szukam (i często znajduję) nowych przeżyć literackich.