Nowa książka Zośki Papużanki jest zawsze dla mnie wydarzeniem, którego nie mogę przegapić. To pewne doświadczenie na wysokim poziomie literackim – to jak autorka lubi bawić się językiem… – oraz intrygujące przez kreację świata, postaci i opowieści, która wydaje się piękna, a zarazem dramatyczna. W Kąkolu to piękno przyodziewa płaszcz bajek dla dzieci oraz słomiany kapelusz przywołujący obrazek sielskich wakacji spędzonych na wsi, zbieranych malin i świeżo koszonej trawy. Cóż więcej mówić, wyhaftowana okładka książki najlepiej zdradza klimaty miejsca akcji. Tylko ten tytuł przypomina o kłującej igle, jakże nieprzyjemnej, a zarazem niezbędnej do wykonania pracy. Bo kąkol to chwast trujący, pospolity i łatwo go pomylić z pszenicą. U Papużanki jest symbolem zła, które jest powszechne i które można początkowo i mylnie wziąć za dobro. I chyba jest też potrzebne, by odróżnić jedno i od drugiego.
Czytelnicy często wskazują dziadka Antoniego jako tego głównego złego bohatera, źródło wszystkich nieprzyjemności, z jakimi muszą zmagać się młodsi i starsi członkowie rodziny, a także sąsiedzi. W moim odczuciu to zło, przybierające tu formę rodzinnej tyranii, jest dużo szersze. Nawet jeśli autorytet dziadka poskramia odwagę u jego syna i innych dorosłych członków rodziny przeciwstawienia się temu złu, to wyobrażam sobie, że w takiej sytuacji tworzą się mniejsze grupki, działające niemal w podziemiu, i dające wsparcie najbardziej pokrzywdzonym. W grupie postaci Papużanki do tego zdolne są jedynie dzieci, choć te z racji wieku i zgodnie z konserwatywnym podejściem mają najmniej możliwości, by siebie i innych uchronić przed przemocą – ale starają się, bo jest w nich jeszcze chęć zrozumienia sytuacji, gdy u dorosłych pozostała bierna akceptacja stanu rzeczy. Nie ma wsparcia, nie ma wspólnoty, choć mieszkają w jednym domu i zajmują się swoimi i nieswoimi dziećmi… Poza więzami krwi i konwencjonalnym „dzień dobry” – tych ludzi nie łączy nic. Zamiast szacunku pogarda i szukanie pretekstu do wyśmiania, gnębienia czy – wobec dzieci – lania. W świetle dominującego patriarchalizmu – naturalny porządek zbudowany wraz z domem, który jest dziełem rąk dziadka i jego syna, a ojca narratorki – dziwił mnie brak próby solidaryzowania się liczniejszej żeńskiej strony rodziny. Między kobietami wzajemna niechęć jest nawet silniejsza – nie tylko do matki narratorki, która się wżeniła do rodziny, a wraz z nią jej dzieci (bo są bardziej jej niż jej męża i wraz z tym dziedziczą pogardę). Czy bez dziadka Antoniego relacje między członkami rodziny mogłyby się nawiązać? Czy rzeczywiście dziadek Antoni jest kąkolem, który potrafi zepsuć całe zbiory, jak łyżka dziegciu w miodzie? Czy śmierć dziadka mogłaby coś zmienić? Nie wydaje mi się.
Dużo pytań stawia dwunastoletnia narratorka, jeszcze więcej pytań zadaje czytelnik, tylko że w przeciwieństwie do protagonistki jest świadomy, że w tym domu lepiej ich nie wypowiadać na głos. Trzeba jeszcze zaznaczyć, to co już chyba się wyklarowało, tu dom funkcjonuje tylko jako budynek. Dom jako ostoja bezpieczeństwa – nie istnieje. Paradoksalnie – poza domem bohaterzy czują się lepiej, raźniej.
Kąkol nie będzie moją ulubioną powieścią Papużanki. Nie z powodu tematu, mimo że ten ostatnio na różny sposób dominuje w moich lekturach i przyznaję, że czuję przesyt dramatami rodzinnymi. Autorka w swoim stylu nadała nową formę historii rodzinnej. Ta jednak nie jest celem samym w sobie, lecz poręcznym pretekstem do filozoficznych rozważań nad dobrem i złem (i jego źródłem). To trąci trochę banałem i to poczucie towarzyszyło mi przez znaczną część lektury. Jednak tym, co w książce przekonywało mnie najmniej, to paradoksalnie to, co w pisarstwie Papużanki ceniłam najbardziej – czyli język. Uwierał mnie. Nadmierne metaforyzowanie, powtarzanie, odwoływanie się do różnych toposów… Narrację prowadziła szóstoklasistka – pytania, spostrzeżenia były zbyt elokwentne – i ta nieadekwatność wzmocniła wrażenie przerostu formy nad treścią. Niestety, to nie jest najlepsza powieść autorki.