Szkoda, że gdy przyszło mi wreszcie spisać wrażenia z seansu, padło na tytuł, który pokazuje, że wbrew temu, co pokazywał ten rok, z polską komedią do końca tak dobrze nie jest. Cieszyłam się, gdy Aleksander Pietrzak wyciągnął wnioski z recenzji niesmacznego Juliusza i zaprezentował całkiem przyzwoitą Czarną owcę. Podobało mi się, że w Teściach – debiucie Jakuba Michalczuka -komedia balansuje między paniką i czułością, sprawdzając granice kina między odjechaną rozrywką a jednak niepozbawionym refleksji dramatem o różnicach klasowych. Tymczasem na koniec roku dostajemy drugi pełnometrażowy projekt Michała Grzybowskiego, który przekonuje, by pozostał jednak przy aktorstwie.
Biały potok jawi się jako szkic bomby, w którym nieważne jak ma wyglądać i gdzie zostać zrzucona, byleby wybuchła. Bez wprowadzenia zostajemy wrzuceni na międzysąsiedzką popijawę i próbujemy odnaleźć sens w bełkocie, jaki postacie wymieniają między sobą. W tym zagubieniu nie jesteśmy jednak osamotnieni, bo ciężarna Ewa, żona Michała z racji tego, że nie może pić, też nie rozumie, o czym rozmawiają przyjaciele i co w tym jest zabawnego. To wyraźna wskazówka, że kluczem do zrozumienia pierwszych (i paru późniejszych) scen filmu jest odpowiedni stan upojenia. Wyjątkowo razi tu niedbałość o sens i funkcję scen, które nie stanowią punktu kulminacyjnego dla wybuchu bomby. Od początku widz ma wrażenie, że na tej komedii najlepiej bawią się bohaterowie (zarówno grupa przyjaciół, jak i policjanci), którzy pękają ze śmiechu z niezrozumiałych dla osoby z zewnątrz powodów. Może to nowy sposób na komedię – jak bohaterowie będą dostatecznie przekonująco się śmiać, to widownia zarazi się śmiechem. Po co wymyślać inteligentne gagi?
Biały potok wręcz zaskakuje, jak można nakręcić film po linii najmniejszego oporu. Humor zastąpiono głupawką bohaterów, totalnie zlekceważono potencjał scen, w których można by albo nakreślić rys psychologiczny bohaterów albo wprowadzić rzeczywistego humoru, a deklarowana komedia omyłek (co w świetle powyższego stanowi najmniejsze przewinienie) została oparta na najbardziej oklepanym motywie podejrzenia o zdradzie. Ani odrobinkę nie próbowano wyjść poza schematy kręcenia niejednoznacznych scen podglądanych przez okno. Bylejakość reżysersko-scenariuszowa godzi w talent zaproszonych do projektu aktorów, przede wszystkim Marcina Dorocińskiego, który na szczęście potrafi się odnaleźć zarówno w poważnych produkcjach, jak i komediach. Z kolei obecność Julii Wyszyńskiej w roli ciężarnej potęgowała skojarzenia z Atakiem paniki – ale wierzcie mi, że pod kątem realizatorskim te dwa filmy dzieli przepaść. Nawet muzyka (za którą stał Marcin Mirowski) w Białym potoku była grana bez związku z obrazem – stukanie pałeczką w bęben nie tylko nie powodowało oczekiwanego napięcia, lecz budziło irytację i pytanie: po co to?
Pytanie to, jak najbardziej zasadne w kontekście całego jestestwa filmu.