Wspomnienia z nieistnienia ze wszystkich książek Rebecci Solnit, które ukazały się w Polsce, wywołały we mnie najszerszą gamę uczuć, od depresji po nadzieję i ukojenie. Dotychczas Solnit postrzegałam jako kobietę, która pisze mądrze i z wysoką wrażliwością na tematy niezauważalne lub takie, którym nie pozwala się być zauważonym. To postać, która pisze o doświadczeniach kobiet bez ich wykluczania – co w przypadku literatury feministycznej dzieje się nagminnie – przez co trafia w czuły punkt i sprawia, że w mniejszym lub w większym stopniu każda z nas przyzna, że czyta też o samej sobie. Jak przekonała w Nadziei w mroku – zainteresowania Solnit są dużo szersze, wykluczanie czy przemoc wobec kobiet to nie jedyna forma agresji czy szeroko rozumianego zła, jaka ją niepokoi. W tym świecie bowiem nie tylko kobiety spotykają się z różną formą opresji i pominięcia bądź niezrozumienia. Choć we Wspomnieniach z nieistnienia sporo uwagi poświęca segregacji rasowej, kwestia (nie)obecności kobiet stanowi sedno tego eseistycznego zbioru. I choć przedmiotem obserwacji etnograficznej znowu jest tutaj sama Solnit, która czasem porzuca tytułowe wspomnienia na rzecz analizy losów zamordowanych czy zgwałconych kobiet w jej okolicy. Wszak biurko, przy którym powstają niniejsze eseje, autorka otrzymała od przyjaciółki, która dostała kilkanaście ciosów nożem od chłopaka za to, że od niego odeszła. Oprawca nie poniósł konsekwencji, bo ofiarę uznano za winną – w myśl tej samej zasady, wskutek której ofiary gwałtu okazują się „prowokatorkami”. Jak wykazał przegląd prasowy dokonany przez autorkę – takich incydentów w jej dzielnicy było więcej, z podobnym skutkiem. Po dekadach trochę się poprawiło, a jednak wciąż w dużo mniej dramatycznych sytuacjach zdarza mi się słyszeć, że jestem prowokująco ubrana. Szczytem była podobna uwaga od znajomego, który u nas przez kilka dni pomieszkiwał, i późnym wieczorem przyszedł na chwilę do kuchni, gdzie byłam w letniej piżamie, już po kąpieli, robiłam ostatnie porządki przed snem. Polecił mi ubrać coś dłuższego, bo w obecnym stroju prowokuję. Pomijam fakt, że póki prowokacja nie jest moją intencją, to choćbym chodziła po domu nago – nie byłaby to prowokacja. Ale bycie w piżamie (w dodatku nie żadna sexi z atłasu i koronki, tylko z jakąś kreskówką i krótkimi spodenkami) we własnej kuchni po 22 – może być już interpretowane jako prowokacja. Chyba jeszcze bardziej zirytował fakt, że mój partner pozytywnie odebrał tę uwagę. Uznał, że wynikała ona z szacunku, zarówno do mnie – bo przecież nie chciał mnie skrzywdzić, więc zrobił tylko uwagę, do której dostosowanie miałoby mnie uchronić przed potencjalnym molestowaniem, i do niego, jako mojego partnera, bo tą uwagą zaznaczył pewne granice, nie chce przecież podrywać jego dziewczyny, ale ta nawet we własnym domu powinna być mniej skąpo ubrana. Zaprawdę powinnam była mu podziękować i przejść do pokoju, by ubrać dłuższe spodnie. A stąd tylko krok do hidżabu… Palnąć uwagę nie na miejscu zdarza się każdemu. Problem pojawia się wtedy, gdy po próbie wyjaśnienia, nadawca komunikatu wciąż nie rozumie, dlaczego jego komentarz był nie na miejscu, a mnie nazywa nadinterpretatorką. Jak widać, to tylko „mężczyźni objaśniają świat”, kobiety tego prawa nie mają.
W następnym eseju Solnit koncentruje uwagę na kwestii utożsamiania mężczyzn jako reprezentantów wszystkich ludzi, co bardzo ułatwia angielskie słowo man. Słowo z powodu, którego dochodzi do licznych nadużyć, męskiej nadreprezentacji, wykluczenia kobiet (woman) – bardzo często ma to miejsce w literaturze. Zaledwie przed paroma tygodniami, wygrzebując z regału kupioną przed laty książkę Davida Szalaya, dostrzegłam na okładce jej tendencyjny tytuł, a konkretnie jego polski przekład – za który odpowiada mężczyzna, co nie zdziwi nikogo – Czym jest człowiek? Nawet by tak nie irytował – albo dostrzeglibyśmy jego szowinistyczny charakter po lekturze całego tomu, gdyby nie dopisek pod nim: Dziewięciu mężczyzn. Każdy na zakręcie życia. Jeśli chcemy poznać człowieka, poznajmy losy mężczyzn – sugeruje nie autor, lecz tłumacz, a zespół redakcyjny wydawnictwa temu przyklasnął.
Kobiety są nieobecne w nazwach ulic, budynków, mostów, stanów, rzek, gór – pisze Solnit, a zarazem nie zauważa specyficznych okoliczności, kiedy one się pojawiają. Żeńskie imiona są nadawane siłom niszczycielskim – głównie mocnym wiatrom, które, jak kojarzę z ostatnich lat, nigdy nie zostały „ochrzczone” męską nazwą. Bo jeśli ktoś niszczy obecny porządek świata – jest nią kobieta. Szerzej kwestię nieobecności na wielu istotniejszych poziomach życia omówiły w swoich książkach Rebekka Endler (Patriarchat rzeczy) oraz Caroline Criado Perez (Niewidzialne kobiety). Bo tu nie chodzi tylko o uhonorowanie kobiet (chociaż dlaczego ich dokonania mają być w cieniu mężczyzn?), które mogłyby inspirować kolejne pokolenia dziewcząt, dać im pewność siebie, że mogą być np. naukowczyniami, osobami zmieniającymi świat. Nieobecność kobiet w przestrzeniach publicznych = nieuwzględnianie ich potrzeb w różnych sferach życia (ba! najpierw trzeba byłoby je zbadać) a co za tym idzie, otoczenie jest projektowane pod parametry reprezentatywnego mężczyzny (choć jak zauważyłam w recenzji Niewidzialnych kobiet – nie do końca tak jest). I to on stanowi model dla diagnostyki medycznej, co już prowadzi do bezpośredniego zagrożenia zdrowia i życia kobiet.
W kolejnym eseju Solnit opisuje swoje praktyki czytania. Literatura nie stanowiła dla niej drogi ucieczki od seksistowskiej rzeczywistości. Była jednak źródłem niepokojących obserwacji, wyjaśniających czy też utrwalających status kobiet w społeczeństwie. Po pierwsze w jej lekturach dominowały powieści autorstwa mężczyzn (przypomnijmy sobie kanon lektur szkolnych, ile w nim twórczości kobiet?). Ten stan rzeczy odpowiada głównemu założeniu niedoczytanej przez Solnit Białej bogini Roberta Graversa, które utożsamia artystę z mężczyzną, a kobieta winna być jego muzą. A ja dodałabym, że jeszcze karmicielką i opiekunką – choć niekoniecznie w jednej osobie. Eseistka już w tym momencie wiedziała, że nie chce tajemniczo się uśmiechać i inspirować pisarza, sama chce zostać pisarką, bliżsi byli jej protagoniści w czytanych lekturach niż bohaterki. Nic dziwnego, mężczyźni mieli swoje gabinety czy atelier, w których zamykali się na całe dnie, odcinając się od domowego zgiełku, niekiedy niespokojnego przez rozbiegane dzieci czy niespodziewane wizyty sąsiadów/ek. Mogli zaszyć się w swoim twórczym świecie, z którego wyrywała na chwilę obecność służącej przynoszącej kolejną filiżankę kawy (Balzac wypijał ich 40-50 dziennie – co miało przełożenie na jego płodność literacką). Tymczasem kobiety nie miały swojego pokoju – w bogatych domach mogły liczyć na własną sypialnię – ich miejscem była kuchnia, a jak miały służbę, kącik do robótek ręcznych w salonie. Właściwie zero prywatności i ten stan utrzymuje się do dziś. Wywodzę się z domu, w którym jeden z czterech pokojów „należy” do taty. Chciałam wykluczyć z tej statystyki mieszkania w bloku, gdzie raczej trudno o jakąkolwiek prywatność, ale przypomniała mi się niedawna wizyta u znajomych. Jak się okazuje, nawet w takich mieszkankach, jeśli trafi się wolny pokoik, który czasem służy jako gościnny, jest miejscem gospodarza, nie gospodyni. Przez całe studia zastanawiałam się, jak w świetle tego powszechnego braku własnego gabinetu, profesorki i wykładowczynie, które mają mężów i dzieci, zdołały napisać dysertacje i artykuły naukowe oraz przeczytać do nich tyle książek. Wizja, że to żona i matka pracuje przy biurku, gdyż jej mąż zajmuje się domem i dziećmi oraz przynosi filiżankę kawy do rzeczonego biurka, wciąż wydaje się mało prawdopodobna. Tym bardziej, jak słyszałam, że profesorka w rozmowie telefonicznej z członkiem rodziny wspomina, że tam ma przygotowany obiad, który jej rozmówca/czyni może sobie odgrzać. Więc nawet tytuł profesora nie zwalnia kobiety z przypisanych jej społecznie obowiązków. Swoją pracę, którą jako mężczyzna mogłaby swobodnie wykonywać w domu („dzieci, nie przeszkadzamy, bo tata pracuje!”), może z potrzebnym ku temu spokojem wykonać poza domem, np. w czytelni albo w swoim pokoju na wydziale (jeśli się poszczęści i doczeka się takiego przydziału). Dopiero pisząc te słowa, zrozumiałam, dlaczego koleżanka z instytutu mojego partnera mimo nieregulowanego czasu pracy, (który jemu pozwala być w pracy przez 2-3 dni w tygodniu, a w okresie przerwy międzysemestralnej parę razy w miesiącu) przychodzi codziennie na uczelnię na kilka godzin. Mama nie może być w pracy w domu, jeśli jest w domu, to zajmuje się rodziną.
Z Solnit mamy ten komfort, że nie mamy dzieci, a w potencjalnym pokoju dziecięcym może stać nasze biurko, którym zawłaszczamy tę przestrzeń, nazywamy ją swoim gabinetem czy pracownią. Nie musimy uciekać do czytelni w poszukiwaniu czegoś innego niż materiałów do pracy. I tu przejdę to tej fazy lektury Wspomnień z nieistnienia, która dała mi nadzieję. Solnit opisuje swoje początki z pracą zarobkową i dość długi proces ku spełnieniu planu z dzieciństwa o zostaniu pisarką. Jak wyznaje, w tych trudnych początkach usamodzielnienia się uświadomiła sobie, że nie jest jej pisana praca na etacie. W tych fragmentach czułam najsilniejszą więź z eseistką, która częściowo przywróciła mi wiarę. Bo dopięła swego i jest chyba tym, kim chciała być. To chyba najbardziej motywujący wniosek, jaki można wyciągnąć z lektury Wspomnień z nieistnienia.