Dzień wyzwolenia to kolejny po 10 grudnia i Sielankach zbiór opowiadań George’a Saundersa i kolejne dzieło (jak wszystkie tego autora) nie dla każdego. Saunders nie oferuje „comfort booków”, książek łatwych i oczywistych. Choć nie stanowi to zaprzeczenie przyjemności, którą koneser literatury miejscami surrealistycznej i opartej głównie na zabawach formalnych może z nich czerpać. Czy to literatura dla snobów? Niektórzy tak twierdzą, choć nie wiadomo, na ile jest to opinia poparta doświadczeniem czytelniczym, a na ile krytykancką wymówką, by z prozą tego wybitnego amerykańskiego pisarza się nie zmierzyć.
Powiem wprost, chyba nic innego w twórczości Saundersa nie dorównuje poetyckiej powieści Lincoln w Bardo. Okładkowe blurby opisują autora jako mistrza krótkiej formy, a jednak z jego opowiadaniami bywa różnie. Z 10 grudnia niewiele pamiętam. Lepiej wypadły Sielanki, do których niektóre opowiadania z Dnia wyzwolenia nawiązują. I od tego zacznę.
A konkretnie od opowiadania Upiór, które jako jedyne zawierało elementy humorystyczne, szczególnie w scenach dotyczących zasad savoir-vivre’u wobec znajomych i nieznajomych duchów parzących się, tj. uprawiających seks. Bohaterami są postacie, które w jakimś muzeum czy parku rozrywki odgrywają przed turystami scenki nawiązujące do tematu ekspozycji w danej sali. Pracują w trybie zmianowym i co jakiś czas mają przyznany tygodniowy urlop, który spędzają w przeznaczonej do tego Sali i tam mogą ściągnąć swoje kostiumy, pogadać z innymi odtwórcami czy, jak już wspomniałam, podjąć relacje miłosne. Wszystko to odbywa się w zamkniętej przestrzeni, gdzie jedynym śladem świata zewnętrznego są zwiedzający. Upiory, podobne jak postacie z innych pracowni, np. „Melina chicagowskich gangsterów” czy „Dzień na Dzikim Zachodzie”, nie mają życia poza tym przestrzeniami. Przypomina to pierwsze opowiadanie ze zbioru Sielanka, w którym bohaterowie przez całe życie pracują na ekspozycji prehistorycznej, żyjąc jak jaskiniowcy. Stąd nic dziwnego, że czasem dochodzi do ataków agresji, które nie tylko mogą kończyć się źle dla uczestników, ale też dla świadków. W świecie Upiora pracownicy mają obowiązek złożenia donosu. Jeśli nie złożysz, zostaniesz za to ukarany. Przypomina to orwellowski świat, prawda? To skojarzenie będzie towarzyszyć innym opowiadaniom w tym tomie.
Tym, co łączy połowę opowiadań jest możliwe przyjęcie perspektywy nieantropocentrycznej. To znaczy, ja to tak odbieram, bo wiem, że inni czytelnicy, w tym Dofi, autorka pierwszej polskiej recenzji tej książki, mogą uznać bohaterów za zniewolonych ludzi, którzy kiedyś mieli inne życie, ale wskutek różnych okoliczności, jak np. zaoferowaniu „lepszych” warunków bytowych menelom w zamian za zresetowanie pamięci i służbę narodowi (ostatnie opowiadanie), stali się marionetką w rękach władzy. Już w pierwszym, tytułowym opowiadaniu pomyślałam sobie o tych ludzikach/marionetkach w czymś rodzaju telewizora. Wiecie, to takie wyobrażenie z dzieciństwa, kiedy zastanawialiśmy, czy to, co widzimy na ekranie, mieści się w środku pudła telewizora. I że zgodnie z tym, co przedstawiają nam różne kreskówki, ograniczona liczba postaci tam mieszka i się przebiera oraz odgrywa role, dyktowane przez tego, kto używa pokręteł czy pilota. Jeśli telewizor się zepsuje może to oznaczać, że coś z tym odtwórcami w środku dzieje się nie tak. I choć w Dniu wyzwolenia pojawiają się inne określenia na to, przypominające orwellowską nowomowę albo technologię z 451 stopni Fahrenheita, to wyobrażenie z dzieciństwa nakładało się na tekst. Piszę „ludziki”, ale to, co jest na ekranie, to pewne byty mające odgrywać postacie ludzkie, dlatego nie traktuję ich jako ludzi, a narrację z perspektywy jednego z tych odtwórcą odczytuję jako nieantropocentryczną. Były momenty zwątpienia, kiedy narratorowi objawiły się pewne wspomnienia, ale trudno jednoznacznie określić, czy to wspomnienia jego samego czy raczej postaci, którą właśnie odgrywał, gdyż obrazy przeszłości pojawiły się wskutek prowadzonego dialogu z innymi bohaterami tego przedstawienia.
Najsilniejsza nieantropocentryczna perspektywa została ukazana na początku drugiego opowiadania Matka rwie się do czynu. Choć to przemyślenia i doświadczenia matki stanowią główną treść, narrator przy okazji wtrąca pragnienia Otwieracza do Puszek o imieniu Gerard i porównywał go z innym otwieraczem Cliffem. Opisany zostaje też Jim, jeden z Przysmaków Z Masłem Orzechowym, który dobrowolnie zgłasza się do zjedzenia, czy drzewo o imieniu Tim, lubiący swoje miejsce przy ścieżce do lasu. Tu trudno przyjąć, że to zniewoleni ludzie odgrywający narzuconą im rolę.
Pozostałe cztery opowiadania napisane są bardziej klasyczne, poruszają popularne i ważne tematy społeczne dotyczące nierówności klasowych i stereotypowego postrzegania innych, a także jest miłość. Trudno znaleźć książkę, która nie mówiłaby o miłości, ta tutaj zilustrowana ma charakter nie tylko matczyny i małżeński, ale o tym już sami musicie sobie przeczytać – do czego zachęcam!
Dzień wyzwolenia to kolejny po 10 grudnia i Sielankach zbiór opowiadań Georgesa Saundersa i kolejne dzieło (jak wszystkie tego autora) nie dla każdego. Saunders nie oferuje comfortbooków, książek łatwych i oczywistych. Choć nie stanowi to zaprzeczenie przyjemności, którą koneser literatury miejscami surrealistycznej i opartej głównie na zabawach formalnych może z nich czerpać. Czy to literatura dla snobów? Niektórzy tak twierdzą, choć nie wiadomo, na ile jest to opinia poparta doświadczeniem czytelniczym, a na ile krytykancką wymówką, by z prozą tego wybitnego amerykańskiego pisarza się nie zmierzyć.
Powiem wprost, chyba nic innego w twórczości Saundersa nie dorównuje poetyckiej powieści Lincoln w Bardo. Okładkowe blurby opisują autora jako mistrza krótkiej formy, a jednak z jego opowiadaniami bywa różnie. Z 10 grudnia niewiele pamiętam. Lepiej wypadły Sielanki, do których niektóre opowiadania z Dnia wyzwolenia nawiązują. I od tego zacznę.
A konkretnie od opowiadania Upiór, które jako jedyne zawierało elementy humorystyczne, szczególnie w scenach dotyczących zasad savoir-vivre’u wobec znajomych i nieznajomych duchów parzących się, tj. uprawiających seks. Bohaterami są postacie, które w jakimś muzeum czy parku rozrywki odgrywają przed turystami scenki nawiązujące do tematu ekspozycji w danej sali. Pracują w trybie zmianowym i co jakiś czas mają przyznany tygodniowy urlop, który spędzają w przeznaczonej do tego Sali i tam mogą ściągnąć swoje kostiumy, pogadać z innymi odtwórcami czy, jak już wspomniałam, podjąć relacje miłosne. Wszystko to odbywa się w zamkniętej przestrzeni, gdzie jedynym śladem świata zewnętrznego są zwiedzający. Upiory, podobne jak postacie z innych pracowni, np. „Melina chicagowskich gangsterów” czy „Dzień na Dzikim Zachodzie”, nie mają życia poza tym przestrzeniami. Przypomina to pierwsze opowiadanie ze zbioru Sielanka, w którym bohaterowie przez całe życie pracują na ekspozycji prehistorycznej, żyjąc jak jaskiniowcy. Stąd nic dziwnego, że czasem dochodzi do ataków agresji, które nie tylko mogą kończyć się źle dla uczestników, ale też dla świadków. W świecie Upiora pracownicy mają obowiązek złożenia donosu. Jeśli nie złożysz, zostaniesz za to ukarany. Przypomina to orwellowski świat, prawda? To skojarzenie będzie towarzyszyć innym opowiadaniom w tym tomie.
Tym, co łączy połowę opowiadań jest możliwe przyjęcie perspektywy nieantropocentrycznej. To znaczy, ja to tak odbieram, bo wiem, że inni czytelnicy, w tym Dofi, autorka pierwszej polskiej recenzji tej książki, mogą uznać bohaterów za zniewolonych ludzi, którzy kiedyś mieli inne życie, ale wskutek różnych okoliczności, jak np. zaoferowaniu „lepszych” warunków bytowych menelom w zamian za zresetowanie pamięci i służbę narodowi (ostatnie opowiadanie), stali się marionetką w rękach władzy. Już w pierwszym, tytułowym opowiadaniu pomyślałam sobie o tych ludzikach/marionetkach w czymś rodzaju telewizora. Wiecie, to takie wyobrażenie z dzieciństwa, kiedy zastanawialiśmy, czy to, co widzimy na ekranie, mieści się w środku pudła telewizora. I że zgodnie z tym, co przedstawiają nam różne kreskówki, ograniczona liczba postaci tam mieszka i się przebiera oraz odgrywa role, dyktowane przez tego, kto używa pokręteł czy pilota. Jeśli telewizor się zepsuje może to oznaczać, że coś z tym odtwórcami w środku dzieje się nie tak. I choć w Dniu wyzwolenia pojawiają się inne określenia na to, przypominające orwellowską nowomowę albo technologię z 451 stopni Fahrenheita, to wyobrażenie z dzieciństwa nakładało się na tekst. Piszę „ludziki”, ale to, co jest na ekranie, to pewne byty mające odgrywać postacie ludzkie, dlatego nie traktuję ich jako ludzi, a narrację z perspektywy jednego z tych odtwórcą odczytuję jako nieantropocentryczną. Były momenty zwątpienia, kiedy narratorowi objawiły się pewne wspomnienia, ale trudno jednoznacznie określić, czy to wspomnienia jego samego czy raczej postaci, którą właśnie odgrywał, gdyż obrazy przeszłości pojawiły się wskutek prowadzonego dialogu z innymi bohaterami tego przedstawienia.
Najsilniejsza nieantropocentryczna perspektywa została ukazana na początku drugiego opowiadania Matka rwie się do czynu. Choć to przemyślenia i doświadczenia matki stanowią główną treść, narrator przy okazji wtrąca pragnienia Otwieracza do Puszek o imieniu Gerard i porównywał go z innym otwieraczem Cliffem. Opisany zostaje też Jim, jeden z Przysmaków Z Masłem Orzechowym, który dobrowolnie zgłasza się do zjedzenia, czy drzewo o imieniu Tim, lubiący swoje miejsce przy ścieżce do lasu. Tu trudno przyjąć, że to zniewoleni ludzie odgrywający narzuconą im rolę.
Pozostałe cztery opowiadania napisane są bardziej klasyczne, poruszają popularne i ważne tematy społeczne dotyczące nierówności klasowych i stereotypowego postrzegania innych, a także jest miłość. Trudno znaleźć książkę, która nie mówiłaby o miłości, ta tutaj zilustrowana ma charakter nie tylko matczyny i małżeński, ale o tym już sami musicie sobie przeczytać – do czego zachęcam!