Sielanki to moje trzecie spotkanie z Georgem Saundersem, który od opowiadań 10 grudnia mnie intryguje – choć przyznaję, że po latach żadnego z nich nie pamiętam. O Lincolnie w Bardo chciałam napisać obszerny esej, ostatecznie do tego nie doszło, choć nie wykluczam, że po ponownej lekturze ten zamysł wreszcie zrealizuję. Tym bardziej że z tych trzech książek to Lincoln… jawi się najbardziej oryginalnie i nowatorsko, a przy tym odwołuje się do polskich tradycji literackich – i chyba przez to trwale odcisnął piętno w mojej czytelniczej pamięci.
Z Sielankami sytuacja wygląda o tyle ciekawie, że pół książki przekonuje o niebywałym warsztacie autora, a drugie pół uleciało z głowy zaraz po przeczytaniu ostatniej kropki. Z sześciu opowiadań, począwszy od pierwszego, co drugie jest intrygujące, zaskakujące albo oferuje spotkanie z nieoczywistymi postaciami. Po pozostałych trzech nie zostało nic. Ale przeglądając recenzje tego zbioru, mam wrażenie, że nie jestem w tym odosobniona, bo choć recenzenci do tego się nie przyznają, przywołują postacie właśnie tylko z tych trzech „lepszych” historii. Trudno znaleźć wspólny punkt dla losów wszystkich postaci, który byłby mniej banalny niż stwierdzenie, że mają one przekichane. Ale tak tu jest.
Mistrzostwo konstrukcji fabularnej dostrzegam w pierwszym opowiadaniu o zawodowych jaskiniowcach. Nie pamiętam, kiedy ostatnio musiałam skonfrontować ze sobą tyle sprzecznych informacji na temat świata przedstawionego, aby mieć jasne wyobrażenie, kiedy i gdzie rozgrywa się akcja i kim w rzeczywistości są bohaterowie. A gdy już wszystko się wyklarowało, nie mogłam się nadziwić temu pomysłowi, który gdzieś w świecie jest zapewne realizowany. Tu w tyle głowy ciągle miałam artykuł o wycieczkach turystycznych do pewnej meksykańskiej wioski, mające zapewnić turystom autentyczne doświadczenie meksykańskości – jakby to ujął Barthes. Jednak ten autentyzm odpowiada nie postępowej rzeczywistości, lecz wyobrażeniu zamykającym rdzennych mieszkańców w XIX-wiecznym obrazku. Oczywiście, że system pracy bohaterów Saundersa jest opresyjny i można w tym dostrzec namiastkę świata totalitarnego, ale ja bardziej w tym dostrzegam ironiczny i szczery obraz dzisiejszego przemysłu turystycznego. Między innymi dzięki temu opowiadania sprzed dwudziestu lat zaskakują swoją aktualnością – być może nawet są bardziej na czasie, niż kiedy były pisane.
Z kolei opowiadanie o męskim striptizerze pokazuje, że autor nie zna granic, nie boi się pójść w stronę surrealizmu, wracając przy tym do ulubionego motywu martwych postaci. Ożywiona martwa materia ani trochę nie pozbawia historii autentyzmu uczuć, refleksji i beznadziejności sytuacji, w której zostali osadzeni bohaterowie. Co ciekawe żaden z bohaterów nie budzi uczucia empatii, współczucia – nawet nie wiem, czy życzyłabym mu zmiany losu, bez którego wszak nie byłby dla czytelnika atrakcyjny czy frapujący. Najsilniejsze uczucia wzbudził we mnie fryzjer, który z jednej strony tkwi w toksycznej relacji z matką, z drugiej nie ma szans na normalne związki z innymi kobietami, które w jego oczach jawią się jako pełne wyzwań (w akcie cielesnym) potwory. Oczywiście dałoby się te dwie właściwości bohatera ze sobą połączyć w kategoriach psychoanalizy, ale to byłoby trywialne. To, co uderza w tych dwóch opowiadaniach to namacalna cielesność postaci (żywych i rozkładających się) – i dominuje tu postrzeganie ciała jako czegoś odrażającego, wstrętnego. Co istotne, tej bezlitosnej ocenie poddawani są również mężczyźni. Kiedy w ocenie gości zaczynają być klasyfikowani jako Śmierdziele – to znak, że ich ciało, które zbiegiem czasu przybrało na wadze, a ubyło we włosach na głowie, powinno odejść na emeryturę i oddać miejsce nowym przystojniakom określanym jako Powalających czy Ciacha.
W tym zbiorze nie ma sielanki. Jest ostra jazda przez brudy, gnidy, brzydotę i odchody wydalane do specjalnych worków. Nic przyjemnego, a zarazem jest w tym coś perwersyjnie frapującego.