Niezwykle ciekawy projekt Cosmoderny, której pokłosiem jest wydany niedawno Ostatni turnus. Pocztówki z wczasów PRL, wpisuje się w moje zainteresowania, a może raczej fascynację ośrodkami wczasowymi i sanatoryjnymi. Może dlatego, że podobnie jak Marcin Wojdak na wczasy nie jeździłam (może parę razy byłam w bardzo wczesnym dzieciństwie), za to jeździli moi dziadkowie i przez to uważałam, że to przywilej emerytów. Podobnie nigdy nie byłam w sanatorium, które kojarzyło mi się również ze starszymi ludźmi, choć przecież znałam jeżdżących do uzdrowisk rówieśników w wieku szkolnym. Fascynacja takimi miejscami wzięła się zatem z braku podobnych doświadczeń albo jest przejawem chęci przeżycia tego, co jest i było doświadczeniem wielu ludzi, lecz nigdy nie stało się naszym udziałem. Niedługo przed poznaniem Ostatniego turnusu spacerowałam po zdrojowej części Inowrocławia i pomyślałam, że brakuje reportażu o architekturze tego rodzaju ośrodków. W książce Wojdaka widziałam zatem szansę na przynajmniej częściowe uzupełnienie tej luki.
Solidnie wydana publikacja z klimatycznymi zdjęciami peerelowskich budynków wczasowych i sanatoryjnych cieszy oko i zabiera czytelnika w nostalgiczną podróż do przeszłości, do wakacjami w młodości, do miejsc, w których niegdyś każdego sezonu tętniło życie. To album, który wytycza inspirujące i nieoczywiste (dziś) kierunki do jednodniowych wypadów – ja na pewno w parę miejsc pojadę, by w tych opuszczonych wakacyjnych miejscówkach dostrzec ślady dawnej świetności (dwa lata temu miałam okazję zobaczyć opuszczony dom wczasowy w Koronowie… mimo zniszczeń i bałaganu, i niskiego standardu na parę godzin wczuwałam się w rolę wczasowicza, który właśnie rozpoczął turnus). Świetny fotograficzny projekt, który przywołuje wspomnienia dawnym wczasowiczom, a nam nie-wczasowiczom daje namiastkę tego odległego doświadczenia.
I na formie albumu powinno się skończyć. Niestety, kolekcja zdjęć została wzbogacona o autorskie teksty. Przyznam, że od samego początku się ich bałam, bo wiedziałam, że to nie będzie reportaż (choć w wielu miejscach książka jest tak klasyfikowana), tylko luźna, niezobowiązująca proza, ni to fikcja, ni to fakty inspirowane sfotografowanymi miejscami czy samymi ich zdjęciami. Jakiekolwiek ramy formalne czy językowe ustąpiły pełnej swoboda pisania o tym, co ślina na język przyniesie, zaowocowała zbiorem tekstów całkowicie bezwartościowych, miejscami można nazwać je po prostu bełkotem. Autor stara się być zabawny, ale mu to nie wychodzi, i mimo świadomości (albo krygowania się „wiem, to było słabe”), że jego żarty nie są zabawne, w kolejnych tekstach znów daje się skusić na podobne nieśmieszne wstawki (dowcipność niektórych polega na obecności potocznych, niecenzuralnych słów… w gimnazjum bawiło, niektórych). Mam wrażenie, że to jest pisanie dla samego pisania, byle cokolwiek napisać, choć nie ma się nic do powiedzenia. Brak warsztatu to jedno, drugi powód, dla którego te teksty są irytujące w lekturze to arbitralne wybory autora w prowadzeniu narracji, które nie mają uzasadnienia historycznego ani logicznego. Przykładem tego pierwszego jest wyjściowe założenie dla całej publikacji, że na wczasy jeździło się tylko do polskich ośrodków. Nie trzeba urodzić się w PRL, by kojarzyć zwrot „na wczasy do Bułgarii” i pewnie innych państw bloku wschodniego, choć często te wyjazdy wpisywały się w zjawisko merkanturyzmu, czyli turystyki handlowej w obrębie demoludów. I to w przeciwieństwie do tezy Wojdaka rzeczywiście zostało udokumentowane, historycznie opracowane. W słowie wczasy kryje się dużo więcej praktyk i form, niż autor by sobie życzył. Przykro mi.
Przykład bezsensownego powiązania faktów znajdziemy w tekście „Milion procent więcej”, w którym narrator twierdzi, że świat się kończy, bo dziś w Polsce nie sposób znaleźć noclegu za 20zł. To założenie opiera na wynikach wyszukiwarki Bookingu po wpisaniu „Warszawa, pokój dwuosobowy, jedna noc”, które oferowały noclegi za ponad 1000 zł. No rzeczywiście, jak szukać tanich noclegów to w stolicy. Co za reprezentacyjny przykład, w dodatku bardzo wczasowy… Nie wiem, jak autor, ale ja nigdy nie słyszałam, by ktoś jechał na wczasy do Warszawy. Po czym narrator odkrywa, że jest jednak nadzieja, bo koleżanka przypomniała sobie o jakimś ośrodku pod Inowłodzem, gdzie panują fatalne warunki estetyczno-bytowe, ale nocleg wciąż kosztuje 20zł*. Nieważne, czy to prawdziwe doświadczenie autora, podkręcone fikcją czy całkowity wymysł – nie rozumiem, jaki jest cel porównywania Warszawy do noclegów w zapomnianych mieścinach (pomijając już fakt, że w takich dużych miastach powszechne są hostele oferujące łóżka za ok. 20 zł). Konstruowanie opowiadań wokół tak wybiórczych obserwacji jest pozbawione sensu. Choć nie mam nic przeciwko łączenia fikcji z faktami albo ubarwiania fikcją faktów (bardzo korzystny efekt tego zabiegu widzimy w Ołowianych dzieciach Michała Jędryki), nie przekonują mnie podobne literackie eksperymenty u Wojdaka. Nie widzę w tym żadnego uzasadnienia, poza (często nieudolną) próbą wodzenia czytelnika za nos.
Dawno nie czytałam tak niezjadliwych tekstów. Nie miałam wygórowanych oczekiwań, jednak poziom tekstów prowokuje pytania nie tylko o ich funkcję i cel, ale też o modelowego czytelnika, o jakiś szacunek do niego, jego inteligencji, poczucia smaku… Ze względu na niedużą (na szczęście!) objętość tekstów, wodolejstwo nie jest dobrym określeniem na to, co praktykuje tutaj Wojdak, podobnie jak zapchajdziura, bo tu naprawdę nie trzeba było niczego zapychać i uzupełniać. Ale oba określenia są bliskie temu, co dostajemy. A przecież same zdjęcia (a ile książka by zyskała, gdyby teksty ustąpiły miejsca większej liczbie zdjęć!) i ich podpisy są całkiem satysfakcjonujące. I po lekturze książki nie pozostałby taki niesmak, który na Instagramie porównałam do przypalonej zupy mlecznej pokrytej kożuchem. Bo czujemy obiecujący, odwołujący się do dzieciństwa zapach mleka, ale gdy siadamy do stołu zawartość talerza rozczarowuje.