To jest chyba pierwszy przypadek, kiedy do książki zachęciło mnie nazwisko tłumaczki. Aga Zano dała mi się poznać przez przekład znakomitej książki Dziewczyna, kobieta, inna Bernardine Evaristy i miałam wrażenie, że jest to osoba, która podejmuje się niełatwych zadań, przekładu literatury, do której nasz język jeszcze nie dorósł, nie zaproponował odpowiednich ekwiwalentów bądź są one znane wąskiej grupie osób. W Dziewczynie, kobiecie, innej nie było tego tak dużo, ale podczas lektury powieści Torrey Peters można się przekonać, jak trudno mówić o środowisku transseksualistów, gdy nasz zasób słownictwa jest tak ubogi i albo jesteśmy skazani na anglicyzmy albo (często jeszcze sztucznie brzmiące i niedostatecznie oddające sedno) polskie słowotwory. To język stanowił dla mnie największe wyzwanie w lekturze Trans i pół, bejbi, ponieważ przekonałam się, że nawet znane mi słowa i terminy ze środowiska transseksualistów nie są przeze mnie dobrze przyswojone na poziomie wyobrażeniowym (jakby czytając dobrze słowo „pies”, nie potrafiłabym sobie tego psa zwizualizować, tylko musiałabym doczytać, że ma cztery łapy i ogon, albo przy znaczeniu metaforycznym wyobrazić sobie policjanta). Powieść ta przekonuje także, że teorie genderowe stanowią tylko próbę uporządkowania pewnego mikrokosmosu, wciśnięcia nieheteronormatywnego społeczeństwa w wygodne dla heteryków ramy, ale w niewielkim stopniu opowiadają o rzeczywistych doświadczeniach, pragnieniach i traumach osób nieheteronormatywnych. A przecież życie jest dużo bardziej złożone i chaotyczne…
Trans i pół, bejbi nie jest tylko opowieścią o transach, o ich doświadczeniu wykluczenia, zagubienia, marzeniach o pełnej tranzycji oraz lękach czy bezsilności, wskutek których dokonują detranzycji albo samobójstwa. Dostajemy tu nowe spojrzenie na macierzyństwo, zarówno to niechciane, jak i to upragnione i niedoczekane. Nawet nie przyszło mi nigdy do głowy, że trans kobiety mają bardziej pod górkę w procesie adopcyjnym niż trans mężczyźni. Moje wyobrażenia pokrywały się z podobnymi szansami na adopcję przez parę lesbijek i gejów – ot, tu i ówdzie wychodziła moja ignorancja. Takich „odkryć” podczas lektury dokonywałam więcej, zarazem uświadamiając sobie, jak mało wiemy o innych ludziach, ich potrzebach i możliwościach.
To, co cenię w tej książce, to konfrontacja różnych form wykluczeń, która jest na granicy licytacji, kto ma w życiu gorzej. Bo nie da się ukryć, że Reese, w moim odczuciu główna bohaterka powieści (choć można się zastanawiać, czy Ames nie jest w równym stopniu pierwszoplanową postacią) żyje w przekonaniu, że to ona jako trans kobieta należy do grup najbardziej wykluczonych. To, co w jej światopoglądzie może nieco irytować, to brak empatii czy zrozumienia, że inne osoby czy grupy tożsamościowe też są na swój sposób wykluczane i doświadczają innych form przemocy. Reese zawsze umniejsza poziom wykluczenia czy problemów innych względem swoich potrzeb i przeżyć. Dlatego szczególnie cenię w tej historii rozmowy Reese z Katriną, która jest Azjatką pochodzenia żydowskiego, i doskonale wie, co to znaczy być wykluczoną czy postrzeganą przez pewne utarte stereotypy. Nie wierzę, że do Reese dotarło, że nie ma sensu porównywać poziomu krzywd i przemocy, ale cieszę się, że ta konfrontacja się pojawiła, dzięki której czytelniczka spojrzy na sytuację bohaterek z różnych perspektyw. I mam nadzieję, że dzięki temu nie skończy lektury z wrażeniem „o rany, ale osoby transseksualne mają przerąbane” (choć to też prawda), ale z szerszej perspektywy: każdy bez względu na tożsamość płciową czy etniczną ma swoje traumy (które być może da się ująć w charakterystyce doświadczeń danej grupy tożsamościowej), przeszkody do pokonania i pragnienia, które pozostaną w sferze niespełnionych marzeń. Po katolicku rzekłabym, że każdy dźwiga swój krzyż.
I zanim padną oskarżenia, że próbuję zrównać doświadczenia białej, heteroseksualnej cis kobiety z biseksualną czarnoskórą trans kobietą (właśnie zdradziłam jeszcze inne kluczowe cechy Reese) – doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że ta pierwsza ma bardzo uprzywilejowaną pozycję w stosunku do drugiej – podam, jak kontrowersyjne, jeśli nie radykalne, są poglądy Reese. Protagonistka umniejsza doświadczenie poronienia i lęku Katrin przed podobnym przeżyciem w drugiej ciąży na rzecz swojej biologicznej niemocy posiadania dzieci. Reese jakby nie zdawała sobie z tego sprawy, że samo posiadanie waginy i macicy nie zapewnia udanego macierzyństwa. Można współczuć Reese, gdy w jej wypowiedziach słychać tęsknotę za macierzyństwem, ale to mija, gdy poznajemy jej jeszcze bardziej radykalny argument, w którym przekonuje Katrin, że gdyby cis kobiety nie chciały zostać matkami, to poddawałyby się sterylizacji – a jednak tego nie czynią. Aż trudno uwierzyć, że osoba przyjmująca na co dzień hormony, chyba bardziej niż przeciętni ludzie świadoma tego jak od układu hormonalnego zależy funkcjonowanie ciała, może tak uprościć skutki sterylizacji.
W dialogach Reese i Katrin najwyraźniej widać, że przynajmniej niektóre osoby trans żyją w swojej bańce – i nie jestem pewna, czy taki autokrytyczny efekt chciała osiągnąć autorka, pisząc powieść dla siebie i ludzi ze swojego otoczenia. Jeśli tak, to chapeau bas. Bardzo szanuję to, że jedna z pierwszych pozycji beletrystycznych o osobach transseksualnych pokazuje to środowisko tak niejednoznacznie, rzuca światło na wiele kwestii, o których biali heterycy nawet nie pomyśleli, a przy okazji nie jest pozbawiona wątków i charakterów ukazujących pęknięcia wewnątrz tej grupy społecznej, które nie tylko jest wykluczana, ale i wykluczająca. To odważny gest, dzięki której przedstawiona opowieść zyskuje na szczerości.
Powieść Peters podobnie jak książka Evaristo poszerza nie tylko nasze horyzonty poznawcze, ale również granice wrażliwości i empatii. Dzięki czasem zabawnym i absurdalnym sytuacjom pokazuje, że w pewnych momentach ani polityka poprawnościowa ani savoir-vivre nie podpowie, jak należy się zachować, by nie urazić osoby trans i sprawiać wrażenie, że mimo bycia cis, akceptujesz i rozumiesz trans. Język, intonacja i postawa zdradzą, że należysz do innego świata. Dołączam do głosów, że Trans i pół, bejbi stanowi powiew świeżości na polskim rynku wydawniczym. Niewątpliwie okaże się wartościową powieścią dla młodych, którzy dopiero odkrywają swoją tożsamość i nie są jeszcze świadomi, co za nią się kryje.