Co słychać? #1 Vołosi: 200 Weeks Ago

Vołosi to istniejący od 2007 roku kwintet smyczkowy współtworzony przez góralską kapelę z Beskidu Śląskiego (Jan Kaczmarzyk, Zbigniew Michałek i Robert Waszut) oraz braci Lasoniów Krzysztofa i Stanisława, którzy są muzykami klasycznymi. Ich energetyczna, pełna żywiołu muzyka czerpie inspiracje z tradycji ludowej Karpat, ale też cygańskiej, bałkańskiej czy orientalnej – wpisując się w nurt nowej muzyki etnicznej, gdzie to, co tradycyjne i zakorzenione przechodzi metamorfozę i zyskuje nowe brzmienie. Patrząc na imponującą liczbę zagranych koncertów w różnych stronach świata – oferują etnobrzmienie ponad kulturowymi podziałami i preferencjami.

I faktycznie, odwołania do tradycji da się usłyszeć w ich najnowszym, trzecim albumie 200 Weeks Ago, którego wysłuchanie było dla mnie pierwszym spotkaniem z tymi twórcami, a zarazem przez to zakorzenienie w przeszłości ich muzyka nie wydała się czymś nowym czy obcym, lecz jakby znajomym. Przenosiła mnie w góry, ale nie zawsze na spotkanie z przyrodą, bo dynamiczniejsze kawałki kierowały mnie do tradycyjnej, drewnianej karczmy, gdzie ze znajomymi siedzę na ławie przy „piwie”, a w tle dobiegają dźwięki kapeli smyczkowej. I takie okoliczności wydają się najodpowiedniejsze do słuchania utworów Vołosi. Albo gdzieś w industrialnym plenerze, gdzie otaczająca architektura dorzuci swoje trzy grosze do brzmienia.

Bo tak słuchając kilkakrotnie tej płyty w samochodzie (obecnie to moje jedyne miejsce do słuchania muzyki – ma najlepsze nagłośnienie, a dominujący w trasie krajobraz tylko sprzyja muzycznym kontemplacjom), zastanawiałam się nad jej praktycznym zastosowaniem. Wiem, że sztuka powinna być piękna, a nie praktyczna, ale tu mam na myśli jej najodpowiedniejszą „ekspozycję”. Bo przyznam się z bólem, że muzyka Vołosi absolutnie nie nadaje się do słuchania podczas jazdy samochodem. Ani cię nie porwie (choć ma obiecujące fragmenty, za którymi chciałoby się popłynąć, ale zostają drastycznie ścięte – niczym „ostrzem” – zmianą kierunku lub tempa smyczka)tu nie ma miejsca na ukojenie. Ani też nie da o sobie zapomnieć. Wymaga naszej skoncentrowanej uwagi, a bez tego w pewnym momencie utwory zleją się w jeden (zwłaszcza od połowy albumu), a tarcie smyczków wyda się nawet przeszkadzające.

To album do słuchania w miejscu, nie w ruchu. Twórcy, odwołując do przeszłości – nawet jeśli jest to powrót nowymi ścieżkami, a przywoływane tradycje ulegają transformacji – zatrzymują czas… i słuchaczy w bezruchu jak podczas leśnego spaceru, kiedy ktoś szeptem powie: „ciii…, słyszysz to?”. Z tą oczywistą różnicą, że dźwięki kwintetu smyczkowego są zdecydowanie głośniejsze i bardziej żywiołowe niż ptasie śpiewy. Czasami, jak w drugim utworze o wiele mówiącym tytule Harpagan (regionalnie oznaczającego impulsywnego, nieokrzesanego człowieka), to dynamiczne granie wydaje się nastawione na autoprezentację swoich możliwości. Dostrzegam w tym popis sprawnego posługiwania się instrumentem, bardziej widzę ciało skrzypka, niż słyszę wygrywaną przez niego melodię: szybko przemieszczające się palce po strunach, rękę wyginającą smyczkiem jakby na złamanie i skręcający się tułów pod ciężarem nie tyle instrumentu, co wyprodukowanej graniem energii.

Posłuchałam więc, siedząc w miejscu, dźwięki wypełniały wiejską ciszę. To zupełnie inaczej wybrzmiewa. Jest kojąco, sprzyja przemyśleniom i może nawet medytacji. Łatwiej zauroczyć się utworami (ujęły mnie te spokojniejsze niż dynamiczne). Obie formy słuchania jednak skłoniły mnie do tej samej refleksji. Do pełni odbioru brakuje tu obrazu. Kilka utworów, m.in. Bitter Sweet, Scent i Time Capsule przywołuje skojarzenia z muzyką filmową, szczególnie Ennio Moriccone’a. Uwielbiam jego muzykę, ale lepszy odbiór mam tych kawałków, które współtworzyły filmy mi znane, a więc konotowały mi już konkretną historię, bohaterów… Opowieść. Bo muzyka instrumentalna tworzy ramę opowieści. Jej treść dopowiada właśnie obraz, czy to filmowy, czy to własny wspomnień z koncertu…

Niewątpliwie Vołosi oferują coś oryginalnego i niebanalnego (nagrody, wyróżnienia i ogromne grono odbiorców – o czymś świadczą), a zarazem coś swojskiego i dobrze znanego. Choć nie mam porównania, już oglądając teledyski, mam poczucie, że płyta jest zaledwie namiastką tego doświadczenia muzycznego, jakie oferuje koncert, a sama lepiej wybrzmi po nim niż przed. . Żywiołowość ich muzyki udziela się chyba bardziej podczas bezpośrednich spotkań, i to raczej tych kameralnych imprez plenerowych niż koncertów na dużej estradzie. Może kiedyś przyjdzie mi to sprawdzić, bo na pewno warto.

 

*Współpraca recenzencka z Vołosi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *