Autor: W. Bruce Cameron
Sięgnęłam po tę książkę ze świadomością, że będą gorzkie łzy i będzie żal. Należę bowiem do osób wrażliwych, którym życie zwierząt i ich jakość nie jest obojętna, każdą krzywdę wyrządzoną na czworonogu (i nie tylko) bardzo przeżywają, a odejście zwierzęcia po sędziwych latach przyczynia się do łez wynikających z przywiązania się do zwierzęcia. Bez względu czy to stworzenie moje własne i rzeczywiste, czy te fikcyjne z książki są to stworzenia, do których przywiązuje się. Dlatego też do czytania Misji na czterech łapach przygotowałam się zaopatrując się w pudełko chusteczek. Jak się okazało, nie było ono niezbędne, ale łezka w oku się zakręciła nie raz.
Jestem pełna podziwu dla autora, który tak wnikliwie przestudiował zachowanie i tok rozumowania psów. Cameron opierał się na lekturze wielu pozycji dotyczących psychologii i życia psów. Dzięki temu jego książka jest bardzo wiarygodna i bez wątpienia wierzymy, że w ten sposób, jak wykreowany przez autora Bailey, myśli pies. Podobało mi się, że psi narrator nie jest wszechwiedzący i znaczenia wielu zachowań ludzkich oraz wydarzeń w rodzinie Baileya, czytelnik musi się domyślić.
Nie płakałam wylewnie, bo po przeczytaniu informacji o książce wiedziałam, że śmierć bohatera jest zaledwie końcem pewnego etapu i początkiem kolejnego. Świadomość, że nie żegnamy się z bohaterem na wieki, pozwoliła mi nabrać dystansu do jego śmierci. Bailey póki nie wykona swojej życiowej misji, nie odejdzie do nieba jak większość psów, ale stale będzie wracał do postaci szczeniaka, by doprowadzić swoją misję do końca. Jaką misję do wykonania ma Bailey? Czytelnik sam musi się o tym przekonać.
Powiem, że książka dodaje pewnego rodzaju otuchy i nadziei, że kiedy odchodzi nasz ukochany pupil, nie opuszcza nas na zawsze, że w postaci innego czworonoga wróci do nas. I pozwolę tu sobie na osobistą dygresję. Pewnego majowego popołudnia, kiedy akurat wypadały imieniny mojej mamy, do naszego domu przybyła świnka morska (oczywiście niesamodzielnie, tylko została przyprowadzona przez właścicielkę), była z nami niecały rok, kiedy ciężko zachorowała i odeszła. W międzyczasie wzbogaciliśmy się o królika, a po śmierci Dyzia, bo tak świniaczka nazwaliśmy, rodzice kupili nową świnkę. Dokładnie rok potem, po przybyciu Dyzia do naszego domu, w kolejne imieniny mamy przyszła sprzedawczyni ze sklepu zoologicznego z trzyletnim króliczkiem, którego nikt nie chciał i poprzedni właściciel oddał go z powrotem. Nie chcę przez to powiedzieć, że świnka w nowym wcieleniu zmieniła się w królika, ponieważ oba stworzenia urodziły się w tym samym roku. Tu nie chodzi o reinkarnację. Chodzi mi o tę misję na czterech łapach… Perspektywa przedstawiona w książce Camerona nie jest taka daleka od rzeczywistości. Zwierzęta bez wątpienia mają swoją rolę do odegrania w życiu człowieka, kiedy jedno odejdzie, być może wysyła swojego następcę.
Powieść jest bez wątpienia warta uwagi. Ocena nie za wysoka, ponieważ nie wzbudzała we mnie tak mocnych emocji, jak inne tego rodzaju powieści.
Ocena: 4,5/6