Miałam do czynienia z kinem skandynawskim, a konkretnie szwedzkim (m.in. dzięki Szwedzkiemu Stołowi Filmowemu), które wydawało mi się być zimne, co też może wynikać z klimatu wynikającego z położenia kraju. Przed festiwalem kina fińskiego chyba nie widziałam, a teraz wiem, że mam co nadrabiać, bo jest to kino całkiem dobre, zarówno od strony komediowej, jak i tej mrocznej. Wiem, że to zbyt pochopna ocena, skoro oparta na zaledwie dwóch tytułach, ale obiecuję ją zweryfikować podczas nadrabiania kolejnych tytułów z festiwalowej sekcji.
Zacznę od genialnej komedii Seks po fińsku opartej na dość już znanym schemacie fabularnym urozmaiconym kryminalnym wątkiem. Pewna para małżeńska się rozwodzi, jednak póki nie sprzedadzą domu, muszą razem mieszkać. Aby ich wspólne życie pod jednym dachem było znośne, tworzą regulamin, w którym m.in. zabrania się przyprowadzania nowych partnerek/partnerów. Zasada zostaje złamana jeszcze tego samego dnia przez Juhaniego, który na noc przyprowadza poznaną w barze rozwódkę. To denerwuje Tuulę, która swoją reakcją pokazuje, że mimo rozwodu wciąż jest zazdrosna o męża. Postanawia się zemścić i kolejnej nocy przyprowadzić byłego kochanka. W tzw. międzyczasie na mieście dochodzi do śmiertelnego wypadku, jedna z prostytutek wypadła przez okno. Jej towarzyszkę podejrzewają o dokonanie zabójstwa i kradzież fortuny należącej do estońskiej mafii. Musi się gdzieś ukryć…
Siła tego filmu tkwi w komediowych wątkach, które się nawarstwiają: zazdrośni o siebie nawzajem eksmałżonkowie, podglądający sąsiedzi, przypadkowe wypadki, kochankowie małżonków, którzy biernie poddają się rozkazom zazdrośników. Do tego dochodzi dramat rodzinny, których powiązań głównych bohaterów z bohaterami kryminalnymi można się domyślić od samego początku, ale mimo spodziewanego zakończenia – nie czujemy rozczarowania czy znudzenia. To jest film, który rozśmiesza do łez (i zapewniam, że nie tylko mnie, bo cała widownia bez przerwy się zaśmiewała).
Drugim filmem jest thriller Cień latarni morskiej, który jest dramatem rodzinnym z tajemnicą w tle, która mnie osobiście przywoływała skojarzenia z Rebeką. Tą tajemniczą Rebeką był tu nieżyjący najstarszy syn. Przybywająca na wyspę sierota, mająca pomagać latarnikowi w pracy, nie spotyka się z otwartym przyjęciem, może być nawet pewna, że kolejną łodzią będzie musiała odpłynąć. Jednak surowe wychowanie w sierocińcu, które poza solidnym wykształceniem matematycznym, nauczyło też pokornej postawy wobec panów, zostanie wkrótce docenione przez głowę rodziny. Szybko też się okaże, że zaadaptowany Karl Berg będzie bliższy ojcu niż rodzony syn Gustaf, posiadający mniej zdolności matematycznych, a marzący gorąco o zostaniu kapitanem.
Karl Berg próbujący rozwikłać tajemnicę śmierci najstarszego syna, odkrywa jakie prawdziwe relacje panują w rodzinie, dlaczego fortepian tak ukochany przez Dorrit, jest znienawidzony przez jej męża i jakim egoistycznym potworem okazuje się sam pan Hasselbond.
Film nie trzyma widza w napięciu, ale wciąga go w pozornie spokojną i leniwą aurę, w której powietrzu czuć coś niepokojącego. Mocne zakończenie, raniące najbardziej uczucia Gustafa ślepo zapatrzonego w ojca.