Czy małżeństwo we troje musi od razu oznaczać trójkąt w łóżku? Nie ma mowy! Małżeństwo to relacja głębsza niż seks. Powiedziałabym, że to nieustanny proces poznawania się podczas wspólnego życie. Tytuł recenzji zaczerpnęłam z najlepszej, moim zdaniem, książki francuskiego pisarza, Erica-Emmanuela Schmitta. Tytułowe opowiadanie przedstawia relację melomana, muzykologa z wdową po cenionym kompozytorze. Ci, co znają dobrze twórczość tego pisarza i życie kompozytora, łatwo odgadną, kto się kryje za tą tajemniczą postacią. Ta kwestia jest drugorzędna, istotą jest to, co się dzieje między muzykologiem a żoną badanego podmiotu.
W podobną relację wikłają się bohaterowie filmu Nie ma mowy!. Tu pewien nowojorski muzykolog i profesor interesuje się życiem niedocenianego i wcześnie zmarłego wokalisty, którego żoną jest Hanna. Bohaterka również planuje napisać biografię męża, jednak brak dystansu, przedłużająca się żałoba utrudnia do zadanie i sprawia, że aby mu sprostać, musi powstrzymać niechęć do Andrewa i poprosić go o pomoc.
To co dzieje się między Hanną i Andrewem stanowi fundament pod komediowy charakter filmu, ponieważ ich pełne dumy i uprzedzenia, prowokacji i ciętych ripost dialogi są jak finałowa rozgrywka w zawodach sportowych, śledzimy ją z żywym zainteresowaniem i mocno skoncentrowani by nie przegapić żadnego podania piłki do rywala. Jednak to nie jest relacja, która mogłaby prowadzić do momentu wymaganego przez gatunek zwany komedią romantyczną. Między bohaterami mogłaby wbrew początkowej niechęci zakiełkować uczucie przyjaźni bądź też mogliby utwierdzić się w poczuciu całkowitej wzajemnej nienawiści. Choćby dlatego, że oboje mają odmienne charaktery, a Andrew ma kochaną i wyrozumiałą dziewczynę. Wiem, że w filmie to nie jest duża przeszkoda dla upartego dążenia do szczęśliwego nowego związku. Jednak w Nie ma mowy! odnoszę wrażenie, że twórcy za wszelką cenę postanowili zrobić z tego ciekawego dramatu obyczajowego komedię romantyczną. Wskutek czego mamy ostatnie 20 minut filmu, które słabo współgrają z resztą filmu i rodzą pytanie, po co? Tak bardzo trzeba trzymać się wyeksploatowanego schematu fabularnego? To zadziałało mi bardzo na niekorzyść filmu.
Natomiast można byłoby bardziej skupić się na portrecie psychologicznym kobiety, która od dwóch lat jest pogrążona w żałobie A etapy żałoby w tym przypadku zdają się nigdy nie kończyć, ponieważ Hanna wciąż jak lwica broni wszystkie ślady i dzieła męża przed obcymi. Próba napisania jego biografii ma stanowić sposób przepracowania żałoby, rozliczenia się z dziesięciu lat małżeństwa i okryciu, kim naprawdę był jej mąż. Ten sposób przynosi jednak odwrotne skutki, bo bohaterka nie przepracowuje żałoby, lecz podejmując trud spisania wspólnych wspomnień z małżeńskich lat, pogrąża się w melancholii, przyczyniającej się do częstych niedyspozycji pracy (księgarz dający jej zlecenia do lokalnej gazety traci do niej cierpliwość i zaufanie) i wspomnianej wyżej agresji wobec innych. Można też odczytać niechęć Hanny do Andrewa, jako lęk przed utratą tego, co dotąd należało tylko do niej. To nie tylko niepisane prawo do biografii, to nie lęk o potencjalną rywalizację na rynku wydawniczym. To lęk przed dzieleniem się małżeństwem z obcą osobą, zamknięciem tego rozdziału i pewnej konieczności (wynikającej z młodego wieku bohaterki) otwarcia się na nowe relacje.
Film Seana Mewshawa ujmuje klimatem górskiej wioski o zimnej aurze, która jest rozgrzewana przez kąśliwe wymiany zdań pary bohaterów, pełne namiętności wizyty sąsiada znajdującego zagubione zwierzęta czy piosenki śpiewane przez główną, nieobecną postać. Bardzo cenię nieśpieszne historie z niedopowiedzianą przeszłością, pod tym względem Nie ma mowy! bardzo mi się podobał. Ale jeszcze bardziej cenię spójne i przemyślane fabuły od początku do końcu – i tu film, przez niezrozumiałą dla mnie potrzebę sklasyfikowania go do kategorii komedii romantycznej, parę punktów uznania traci.
Ocena: 7/10