Relacja z bytomskiego festiwalu filmowego

Moje uczestnictwo w drugiej edycji Festiwalu Popularyzatorów Filmowych w Bytomiu było bardziej zaangażowane niż miało to miejsce podczas pierwszej edycji, jeśli dobrze pamiętam, to ograniczyło się do uczestnictwa w jednych warsztatach. Tym razem większe zainteresowanie wynikło po pierwsze z konkursów dla blogerów i krytyków filmowych, w których postanowiłam wziąć udział. Po drugie, ostatnie i najbliższe miesiące upływają pod znakiem życia od festiwalu do festiwalu, prawie jak nałogowiec. Angażowałam się w różne festiwale, czy tylko z pozycji blogera zdającego relację z festiwali, czy z pozycji wolontariusza. Uznałam, że to byłoby bardzo niegrzeczne, kiedy olałabym festiwal organizowany w moim mieście rodzinnym. I tak mi się szczęśliwie trafiło, że mogłam współpracować z przesympatyczną grupą organizatorów festiwalu oraz rzeszą wolontariuszy. Liczę, że w przyszłości również będzie nam dane współpracować.

W związku z tym, że program prezentowanych filmów był mi dość znany, głównie z innych festiwali, mój udział w seansach miał miejsce tylko dzisiaj, w ostatnim dniu festiwalu. Obejrzałam Matkę wyreżyserowaną przez Lee Mackintosh Jones, film, do którego zdjęcia były robione w Bytomiu, głównie w budynku po nieistniejącym już domu dziecka. Muszę przyznać, że jest to dramat, który budzi silne emocje. Szczególnie, kiedy nie znając nawet zarysu fabuły, nie spodziewasz się takiego obrotu sytuacji. Moment, w którym ojciec oddaje Artura do domu dziecka przypomniał mi jedno zdarzenie, które miało miejsce w przedszkolu. Jako sześciolatka byłam świadkiem, jak kiedyś jakaś matka przyprowadziła jedno, dwójkę czy nawet trójkę dzieci (nie pamiętam szczegółów), z którymi się awanturowała, brutalnie rzuciła je do większej sali telewizyjnej/gimnastycznej i wyszła. Nigdy po nie nie wróciła. Był płacz, był niepokój, a z naszej strony konsternacja. Tak się złożyło, że obok przedszkola był dom dziecka, w mojej grupie było parę koleżanek, które tam mieszkały. Szybko zaopiekowały się porzuconymi dziećmi, wprowadzając je w sytuację, która nie jest aż taka najgorsza na świecie; oswajając je miejscem, które miało stać się ich nowym domem. Jeśli dobrze pamiętam porzucony chłopiec (i ewentualnie jego rodzeństwo) oswoił się z nową sytuacją. Jednak samo wspomnienie tego wydarzenia budzi we mnie dreszcze, jak matka pod wpływem nerwów może w ten sposób porzucić dziecko?! Dla mnie to jest niewyobrażalne.

Filmowa matka staje przed innym problemem. Jej dziecko zostało odebrane, ponieważ jest alkoholiczką. Chęć odzyskania syna ma być siłą motywacyjną do walki z nałogiem. Poznajemy dość dokładnie perspektywę Artura, granego przez Olafa Marchwickiego, który pewnego dnia zostaje zawieziony do jakiegoś miejsca pełnego dzieci, nie jest to jednak szkoła, a ojciec przez słowa wsiada w samochód i odjeżdża… bez niego. Ponieważ to ojciec wychodzi na tego złego rodzica, Artur pisze listy do mamy, że tęskni, że chce ją zobaczyć. Matka jednak nie pojawia się. Po kilkudniowym odpływie alkoholowym, nie wie, gdzie jest jej syn, z mężem nie ma kontaktu, jedynym pocieszycielem jest kolejna butelka wina i wódki. Matka nie radzi sobie z faktem, że syn został jej odebrany. Artur nie razi sobie z tym, że został porzucony. Po kryzysie, który przechodzą oboje, dla matki kończący się na izbie wytrzeźwień, dla syna w szpitalu – dochodzi do ich spotkania. To nie jest jednak spotkanie, w którym oboje wpadną w swoje ramiona. To skrajne doświadczenie, z którego ledwo wyszli żywi, sprawiło, że bohaterowie nabrali dystansu. Artur przekonał się, że matka nie jest tym, kto go uchroni przed wszelkim złem. Do matki zaczyna docierać, że alkohol nie rozwiązuje wszystkich problemów.

Matka ma jedną zasadniczą wadę. Jest kręcona kamerą z ręki, co nie jest zabiegiem uzasadnionym, niezbędnym dla tematu i charakteru filmu, za to bardzo męczącym. Naprawdę jest to kolejny film, w trakcie którego chciałam wyjść, bo mój błędnik nie wytrzymywał ruchu obrazu. Niepokoi mnie ten fakt, jeśli moja nadwrażliwość w tym zakresie będzie się nasilać, to będę musiała zrezygnować z oglądania seansów w kinie. O ile w filmie wojennym taka dynamika kamery znajduje swoje uzasadnienie, o tyle w każdej innej fabule będę to tępić, bo mam wrażenie, że operatorzy są sadystami. Nie każdy film musi być przyjemny w odbiorze, ale niech on będzie chociaż znośny.

Na Gali Zamknięcia obejrzałam trzy krótkie metraże, które wygrały nagrodę Bytomskiego Lwa. Jeden z nich, La Etiuda, reż. Martin Rath, widziałam podczas Ińskiego Lata Filmowego, dlatego też zamieszczę tu recenzję, którą pisałam dla Ińskie Point. 

SERYJNE SAMOBÓJSTWA
Samochody, które bez nadużycia można określić bohaterami drugoplanowymi filmu Martina Ratha La Etiuda, wprowadzają widza w klimat schyłku epoki, która jest ostatnio namiętnie poddawana procesom estetyzującymi i egzotyzującym: PRL-u. Nic więc dziwnego, że jeden z pierwszych kadrów dzieła, przedstawiający brutalne morderstwo w samochodzie, spowodował u mnie wrażenie deja vu. Po szybkim, przeprowadzonym w myślach przeglądzie filmów i seriali, trafiłam na właściwy trop. Niemal identyczna scena miała miejsce w Krótkim filmie o zabijaniu Krzysztofa Kieślowskiego.

Jednak w etiudzie nie ma miejsca na głębsze refleksje, tu liczy się koncentracja na jednej emocji: strachu. Obawa przed zdemaskowaniem i przed podzieleniem podobnego losu. I choć morderca z La Etiudy kończy podobnie jak bohater Kieślowskiego, to wymierzenie sprawiedliwości jest zupełnie przypadkowe. To owoc groteskowej walki o przetrwanie mordercy i przypadkowego świadka. Wygrana w nieprzewidywalnej potyczce przemienia lęk o własne życie w strach związany z potencjalnymi konsekwencjami śmiertelnej w skutkach samoobrony. Częściowo komediowa próba chowania trupa w szafie, a ściślej mówiąc: w bagażniku, kończąca się przyjazdem kolejnego samochodu, otwiera podobną sekwencję wydarzeń. Możemy z pewnym stopniem prawdopodobieństwa założyć, że skończy się ona podobną zamianą ról mordercy i ofiary.

Nie mogę jednak ukryć, że byłabym bardziej przekonana do kompozycji niekończącej się pętli, gdyby pojawiła się jeszcze jedna podobna sekwencja. W końcu jako trzeci przyjeżdża służbowy pojazd, który mógłby położyć kres tej krótkiej tragikomedii. A wydaje mi się ona na tyle ciekawa, że warto byłoby ją pociągnąć trochę dłużej, aby można było mówić o seryjnych morderstwach, a może nawet, uwzględniając okoliczności, w jakich bohaterowie stają się zabójcami, samobójstwach.

W kategorii dokument został nagrodzony Obiekt, reż. Paulina Skibińska, piękny, magiczny obraz, w którym nie pada ani jedno słowo. W kategorii animacja/eksperyment statuetkę przyznano Ja, zwierzę, reż. Michalina Musialik. To pełnokrwista, z racji dominującej kolorystyki oraz zachowań bohaterów, animacja, która nie wiedzieć czemu przywoływała mi skojarzenia z Folwarkiem zwierzęcym, choć przecież więcej wspólnego ma raczej z Mausem. Zrobiła na mnie piorunujące wrażenie.

Wszyscy są zgodni co do tego, że ten festiwal ma potencjał. Chciałabym, aby w kolejnych edycjach pojawiło się jeszcze więcej filmów, zwłaszcza pełnometrażowych. Z racji tego, że w Bytomiu nakręcono już trochę filmów, m.in. Odę do radości, Boisko bezdomnych i Barbórkę, sądzę, że można byłoby zrobić sekcję: retrospektywa miasta. Mam nadzieję, że już za rok dowiemy się, jak dalej rozwija się ta wspaniała inicjatywa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *