W wyniku pewnego niedoczytania z mojej strony trylogię autorstwa Jacquesa Neiryncka zaczęłam od drugiego tomu zatytułowanego Przepis na nieśmiertelność. Tym razem wróciłam do początku, poznać dzieje osoby, która papieżem jeszcze nie została, i przyczyny, które do tej nominacji się przyczyniły. A są one sensacyjne, wywracające Kościół katolicki do góry nogami, gdyż fundament wiary, czyli tajemnica Wielkiej Nocy zostaje poddana wątpliwościom.
Cała intryga powieści opiera się na tajemnicy Całunu Turyńskiego, którego nie można jasno uznać za autentyk, jak i za fałszerstwo. Theo, brat księdza Emmanuela i Colombe, szpitalnej psychoterapeutki, jest wierzącym fizykiem, który bada Całun. Wyniki badań są sprzeczne, bo choć sposób tkania materiału wskazuje na I wiek n.e., datowanie węglem mówi, że płótno pochodzi ze średniowiecza. Theo wraz z rodzeństwem i kardynałem Weissem rozważa powody takiej nieścisłości, którą rozwiązać ma badanie Świętego Grobu, co z kolei prowadzi do kolejnych sensacyjnych odkryć, kruszących filar Watykanu.
Przyznam się, że powieść mnie strasznie irytowała. Choć zwykle lubię poznawać nowe teorie i wymysły dotyczące Świętej Rodziny, bo otwierają one nowe możliwości spojrzenia na wydarzenia biblijne, o tyle w Manuskrypcie… odniosłam wrażenie, że mam do czynienia z tanią sensacją. Cała intryga wydała mi się banalna, a co gorsza kompletnie nieścisła z faktycznymi dogmatami Kościoła. Nie wiem, dlaczego bohaterowie byli twardo przekonani, że Jezus zmarł 7 kwietnia 30 roku, nawet przy uwzględnieniu pomyłki historyków przy ustalaniu początku ery chrześcijańskiej – średnio mi się to zgadza. Albo przy badaniach historycznych bohaterowie uwzględniają grudniową datę narodzin, która jest przecież symboliczna. Brakowało tylko opadów śniegu. Nie przemawia do mnie też podejście, że jeśli kod genetyczny postaci na Całunie będzie się zgadzał z kodem szkieletu w grobie podpisanym jako Jezusa, to ma to potwierdzić autentyczność Całunu, a zarazem obalić teorię Zmartwychwstania – nie mając pewnego kodu genetycznego Jezusa, ta zgodność kodów mogłaby raczej świadczyć o fałszerstwie Całunu, który nie mógł należeć do Chrystusa, skoro należy do danego szkieletu. Kolejna kwestia wokół, której kręciły się różne teorie, to dziewictwo Maryi. Tu podobała mi się postawa Colombe, z którą zwykle się nie zgadzałam, bo sama była jak kuszący szatan (zwłaszcza, kiedy przekonywała brata do przeszczepu tkanki płodu; jej poglądy o wartości życia dziecka i matki świetnie wpisywały się w medialną aferę wokół prof. Chazana). Colombe obalała mit wiecznego dziewictwa Maryi, bo jak np. mogła urodzić dziecko zachowując błonę dziewiczą? Swoją drogą, mimo znajomości symboliki kultu maryjnego, jestem ciekawa, dlaczego to aż takie ważne dla Kościoła?
Wracając do książki, powiem, że takich półprawd religii chrześcijańskiej, na jakich kreuje intrygę Neirynck jest sporo, a to mnie nie przekonuje, dlatego jego książkę czyta się dobrze jako powieść, ale jako sensacja mocno zakorzeniona w realiach naszej kultury – wypada słabo. I mocno się obawiam, czy przez czytelników traktujących pewne terminy świąt i wydarzenia biblijne zbyt dosłownie zostanie zachowany dystans do tych treści.
Ocena: 4/6