Z Olgą Boznańską po sąsiedzku

Tak się składa, że choć mieszkam dosłownie obok Muzeum Narodowego w Krakowie, to na wystawy jakoś mi „nie po drodze”. A szkoda, bo  coraz ciekawsze i brak odwiedzenia ich jest prawdziwą stratą okazji. Na wystawę Olgi Boznańskiej dotarłam więc w przedostatni dzień, kiedy ludzi było naprawdę sporo, co nie sprzyjało w refleksyjnym odbiorze prezentowanych dzieł. Nawet miłośników jej dzieł w takich okolicznościach ogarniała frustracja i rozczarowanie.

Ja podczas tej wystawy stwierdziłam, że właściwie obrazy Boznańskiej mi się nie podobają. Jej portrety są po prostu brzydkie, a jest to brzydota rodzaju zamszonej ceramiki – niby ma klimat, ale z estetycznego punktu widzenia raczej jest nieatrakcyjna. Zresztą portrety artystki nie miały być piękne, nie idealizowały portretowanych, a pokazywały prawdziwą naturę, jej niedoskonałości i słabości. I to widać na twarzach i dłoniach postaci z obrazów Boznańskiej: te niemiłe dla oka oznaki starości i ślady przeżyć. Z każdego portretu bije inny charakter człowieka z indywidualnym bagażem doświadczeń.

Portrety i autoportrety niewątpliwie dominują w dorobku malarki. Mimo to nie można powiedzieć, że wystawa jest monotonna. Wśród portretów wydzielono sferę sacrum (jak ja określam kącik z trzema obrazami religijnych ludzi), w której znajduje się obraz wyróżniający się na tle pozostałych nie tylko formatem, ale nieekspresjonistyczną formą. Wielki piątek miał pokazać, jak Boznańska rozwija się w Monachium. Mnie ten obraz najbardziej zafascynował. Inną sferą, równie ciekawą, były japońskie klimaty. Chyba każdy artysta ma moment w życiu, w którym pasjonuje się w wschodnich kulturach. Wydzielono także miejsca na krajobrazy i martwe natury.

Bardzo obszerną częścią ekspozycji jest sala poświęcona życiu Boznańskiej. Tu mogliśmy obejrzeć jej autoportrety, obrazy pracowni a także autentyczne rekwizyty malarskiej i inne pamiątki po zmarłej. Jak już wspomniałam o pracowni, to dodam, że najbardziej specyficznym miejscem było pomieszczenie, w którym pokazano dokumentację renowacji obrazów. Mówię, że to miejsce było specyficzne, ponieważ panuje w nim zaduch nasycony zapachami odwiedzającymi – brakowało jedynie gęstego zapachu terpentyny i dymu papierosów, aby móc w pełni powiedzieć: tu czuć prawdziwy klimat pracowni malarskiej.

To co mogę uznać, że należało do najciekawszych rozwiązań wystawy, to próba pokazania dialogowości portretów Boznańskiej z innymi artystami. W związku z tym na wystawie mogliśmy obejrzeć dzieła artystów, którzy inspirowali polską malarkę, m.in. portret (wybaczcie, nie pamiętam kogo) spod pędzla Edouarda Maneta oraz (co wzbudziło we mnie największe emocje) Infantka Małgorzata Teresa Diego Velasqueza. W niektórych obrazach dostrzegałam podobieństwo do Wyspiańskiego, z którym Boznańska nie została zestawiona, może dlatego że trudno w tej relacji mówić o wzajemnych wpływach.

Nie żałuję, że poszłam, m.in. dlatego że wystawa doprecyzowała moje uczucia względem obrazów Boznańskiej, która raczej moją ulubioną malarką nie będzie.

20150131_174138

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *