Miesiąc temu rozczarowałam się filmem Marcina Koszałki, który zrobił upiornie nudny kryminał. Nie będę wnikać szczegóły, bo te znajdziecie w mojej recenzji filmu. Sięgnięcie po książkę Marty Szreder, która stała się inspiracją dla Czerwonego pająka miało na celu sprawdzenie, kto, mówiąc kolokwialnie, schrzanił robotę. Gdyż zarówno opowieść, jak i film powstały na bazie autentycznej historii o krakowskim Wampirze z lat 60. minionego wieku. Ta historia seryjnego mordercy z PRL-u, aż się prosi o solidną, mrożącą w żyłach krew adaptację. Nie udało się to ani Marcie Szreder ani Marcinowi Koszałce.
Rozumiem, że Czerwony pająk jedynie inspirował się Lolo, a nie jest jego ekranizacją, ale dokonane zmiany fabularne są dla mnie nieuzasadnione. Oba dzieła łączy Karol Kot, który zajmuje się innym sportem i osiąga inne wyniki, matka i ojciec (charaktery są zgodne) oraz czas i miejsce akcji, czyli Kraków w połowie lat 60. Zastanawiam się jeszcze nad książkową Kaliną, na ile można ją porównać do filmowej Danki, obie artystki i obie darzą Karola jakąś sympatią. Kalina zdaje się w tym porównaniu lepiej wypaść, bo nie skończyła jak Danka, przewidziała, jaką tajemnicę kryje Karol. Tyle, że kim innym jest filmowy Karol, a kim innym jest w książce. Bo w książce rzecz jasna żadnego weterynarza nie ma.
Opowieść Marty Szreder jest poprowadzona jak typowy kryminał, swoją drogą dość słaby, bo nawet nie znając filmu, od razu wiadomo kto jest poszukiwanym Wampirem, kreacja Karola nie pozostawia wątpliwości, jaką tajemnicę kryje bohater. Zraził mnie informacyjny i zwięzły charakter epilogu pozbawiającego historię mocnego zakończenia, które z kolei mamy w filmie. W Czerwonym pająku jest ono bardziej przerażające przez to, że skazaniec nie wydaje się być winny zarzutów, a poddanie się procesowi i przyznanie się do winy jest jakby gestem, który ma poprawić bohaterowi mniemanie o sobie.
W obu historiach brakuje wyraźnej sugestii dotyczącej motywacji działania Karola Kota (więc książka Szreder nie obroni się nawet jako studium postaci mordercy) oraz pokazania ciemnej strony śledztwa i bezradności milicji, dla której skazanie młodzieńca na karę śmierci było wygodnym zabiegiem dla zakończenia sprawy. I przede wszystkim brakuje dreszczyku emocji i napięcia, które ta historia powinna wywołać u odbiorcy. Jestem zawiedziona tym, jak z takiej inspirującej historii można zrobić takie nieudane adaptacje.
Droga pani!
Sama sobie pani zaprzecza, nie znając chyba definicji kryminału… Przecież jest (w obu wypadkach – książki i filmu) jasne, że nie chodzi o rozwiązanie zagadki pt „kto jest sprawcą”. Oczywistym jest, że jest to jasne od początku, więc proszę nie pisać że historia jest pisana jak typowy kryminał – bo jest dokładnie odwrotnie – i jest to zamysł zamierzony. W przypadku filmu również – jest to swoisty „antykryminał”. Tu chodzi o opowieść o tym, jak ktoś pozornie normalny zaczyna schodzić na drogę zła, i że powody takiej sytuacji na zawsze pozostaną nie do końca jasne. Jeśli w kinie szuka pani emocji w rodzaju podskoków na fotelu ze strachu, to faktycznie polecam maraton z serialem ScoobyDoo. Recenzentki raczej z pani nie będzie, chyba że się pani dużo nauczy, ale już widać że artystycznego wyczucia zero…. Pozdrawiam mimo wszystko.
Szanowny Panie,
jestem świadoma tego, że są różne modele konstruowania kryminałów, spotkałam się też z narracją prowadzoną z perspektywy sprawcy. W przypadku „Lolo” odniosłam wrażenie, że właśnie odkrycie sprawcy, a może raczej prawdziwej tożsamości Karola jest celem rozwoju fabuły. Nie dostrzegłam w książce Szreder nawet propozycji przyczyn zachowania Karola, gdyż dziwne zachowanie Karola zdaje się wynikać z popełnionych czynów, a nie prowadzić do nich. W filmie pewne motywacje Karola można dotrzeć, nie są jednoznaczne i, jak Pan napisał, nie do końca będą jasne. W książce tego mi brakuje.
Szkoda, że u Pana brakuje dystansu oraz wyczucia sarkazmu w moich tekstach, gdyż jak Pan się nie domyślił, „podskoki w fotelu” to użyta z mojej strony hiperbola pokazująca różnicę między promowanym i oczekiwanym (nie tylko przeze mnie) charakterem filmu, a zastaną, szalenie rozczarowującą, rzeczywistością.
Co do pozostałych uwag, zdaje mi się, że jest Pan jedną z ostatnich osób, która mogłaby ocenić moje wyczucie artystyczne.
Również mimo wszystko pozdrawiam.
Opierając się na książkach teoretycznych dotyczących kryminału (m.in. książka M. Czubaja i esej S. Barańczaka) ponownie odpowiem na Pana komentarz.
„Kto zabił?” to jest narracja charakterystyczna dla typowej powieści detektywistycznej. W typowym kryminale sprawca jest znany od samego początku i ma na celu wyjaśnienia raczej „dlaczego to zrobił”. Więc użycie w moim tekście „typowy kryminał” wobec książki Marty Szreder jest jak najbardziej uzasadnione. Słabizna tej powieści kryminalnej opiera się, jak już wspomniałam we wcześniejszym komentarzu, polega na kiepskim, jeśli w ogóle można powiedzieć, że jest obecny, portrecie psychologicznym głównego bohatera, którego motywacja pozostaje kompletnie nie uzasadniona, czy nawet nie zasugerowana.