Nominacja książki Natalii Fiedorczuk do Paszportów Polityki 2016 spośród wszystkich wyłonionych kandydatów wzbudziła chyba największe kontrowersje. Podczas rozmów ze znajomymi spotkałam się z opiniami: „nie rozumiem tego wyboru”, „jak można wyróżniać książkę propagującą konsumpcjonizm?”, „no tak, przy obecnym rządzie to będzie się nominowało tylko książki o macierzyństwie” itd. Większość tych komentarzy świadczy o nieznajomości treści nominowanej pozycji. Nie chciałam klasyfikować tej książki z góry, ponieważ tytuł, owszem, sugerujący powiązania z konsumpcjonizmem, zdawał mi się w ogóle nie pasować do podejmowanego przez Fiedorczuk tematu macierzyństwa. To było pierwsze zaskoczenie.
Drugie pojawiło się już po lekturze Jak pokochać centra handlowe, którą klasyfikowałam jako niespójną powieść. W odautorskim komentarzu przeczytałam, że to był reportaż zlepiony z doświadczeń pisarki i wielu innych kobiet cierpiących na depresję poporodową, z którymi Fiedorczuk rozmawiała. To wyjaśnia, dlaczego kreacja głównej bohaterki jest tak niejednorodna, prezentuje sprzeczne postawy. Raz jest matką, która chce pogodzić pracę z wychowaniem dzieci, innym razem jest kobietą niepracującą, z trudem umiejącą ogarnąć dom i dwójkę dzieci. Ta jedna kobieta zebrała doświadczenia wielu kobiet, pokazując, że macierzyństwo nie jest odgórnie skonstruowanym modelem, lecz zróżnicowanym zbiorem wielu podobnych, lecz różnie przebiegających zjawisk.
Zgodzę się z uzasadnieniem wyboru jury Paszportów Polityki, że narracja Fiedorczuk jest pozbawiona sentymentalizmu i ciepła, z jakim zwykle pisze się o macierzyństwie. Choć w ostatnich latach można zauważyć, że w literaturze obraz macierzyństwa częściej jest przeklęty niż błogosławiony, np. powieść Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak Niebieskie migdały jest jedną z pierwszych i łagodnych (bo mimo wszystko aura fabuły jest pozytywna) prób literackich pokazujących mniej uroczą stronę ciąży, porodu i pierwszych miesięcy z maleństwem, tym trudniejszych, że bohaterka jest samotną matką. Ostrzejszą i bliższą prozie Fiedorczuk powieść napisała Grażyna Plebanek. Jej Pudełko ze szpilkami pokazuje trud pogodzenia roli dobrej matki z bizneswoman – zaangażowanie w jedną z nich kończy się zaniedbaniem drugiej. Obie książki łączy (nie)obecność męża/ojca, o którym przez długo nic nie wiemy, dopiero pod koniec historii poznajemy jego imię i zarys jego charakteru. Czasem kreacja mężczyzny może okazać się zaskakująca, jak to było u Plebanek, a czasem trudna do ocenienia, bo wiemy, że bohaterka Fiedorczuk zakrzywia obraz męża. Taka perspektywa, trochę stereotypowo, pokazuje, że macierzyństwo (jak zresztą sama nazwa wskazuje) jest doświadczeniem dotyczącym głównie matki i ona sama musi się z nim zmierzyć. Ojcowie i mężowie w obu książkach tworzą tło dla zdjęcia rodzinnego. (Coraz częściej w literaturze zauważam wyraźny brak obrazu „tacierzyństwa”). Lęk przed najbliższą przyszłością, wyzwaniem wychowania dziecka, ochronieniem go przed chorobami i krzywdą dotyczy głównie kobiety. Podobnie jak konieczność zmierzenia się ze swoim nowym ciałem, bogatszym o kilka kilogramów i rozstępów. Choć w tym przypadku bohaterka Fiedorczuk okazała się albo histeryczką, albo postacią niewiarygodną. Bo nawet współczułam jej przytycia 25 kg, dopóki nie dowiedziałam się, że po zaledwie paru tygodniach od porodu ważyła 75 kg przy wzroście 178 cm. Czytałam ten fragment kilka razy i nie wierzyłam własnym oczom. Ona po ciąży ma mniej więcej moje parametry, a przecież uchodzę za szczupłą. Licząc, że bohaterka w tzw. międzyczasie schudła 5-7 kg, przed ciążą musiała ważyć jakieś 50-52 kg, czyli wyglądać jak anorektyczka!
Natalia Fiedorczuk zwróciła uwagę na pewien paradoks: w czasach oferujących tyle różnych sprzętów i produktów ułatwiających pielęgnację małego dziecka, opieka nad nim jest trudniejsza, ponieważ magazyny i fora poświęcone macierzyństwu namawiają do stosowania tradycyjnych środków higienicznych i sposobów karmienia (spór o karmieniu piersią wiecznie żywy), które teoretycznie mają być zdrowsze dla dziecka, w praktyce zmieniają życie matki w koszmar. Autorka sporo uwagi poświęca tytułowym centrom handlowym, które z jednej strony oferują mnóstwo ułatwień dla matek z dziećmi: specjalne kabiny w łazienkach, siedzenia w wózkach, krainy zabaw itd., z drugiej strony w tym miejscu nie akceptuje się na przykład widoku matki karmiącej piersią. Mimo wad centra handlowe okazują się rajem dla młodych matek, ponieważ spotykają innych ludzi i stają się częścią większej społeczności, witającą je z otwartymi ramionami, proponując ciężarnym obsługę poza kolejnością oraz promocje na produkty, które sprawią, że choć przez chwilę matka poczuje się wartościową kobietą. Raj, do którego chce się wracać…
Moją uwagę zwróciło unikanie nazw własnych. Poznawaliśmy inicjały zamiast imion bohaterów, eufemistyczne określenia sklepów zamiast nazw marek. Można byłoby się zastanawiać, czy ten zabieg miał zapobiec stwierdzeniu „książka zawiera lokowanie produktu”, gdyby nie to, że w pewnym momencie autorka bez oporów zaczęła nazwy własne używać. Nagle tajemniczy M. stał się Markiem, a sklep spożywczy Biedronką. Tę kolejną niekonsekwencję w tej książce można chyba wyjaśnić podobnie jak kwestię niespójnej kreacji głównej bohaterki. Doświadczenia w świecie częściowo anonimowych ludzi i sklepów należą do innej kobiety niż żony Marka robiącej zakupy w Biedronce. Prawdopodobnie potrzeba lekkiego zaznaczenia, że przedstawiona tu historia składa się z wielu mikrohistorii, sprawiła wrażenie książki niespójnie skonstruowanej.
Jak pokochać centra handlowe może wydawać się książką ważną ze względu na stosunkowo nowy sposób ujęcia zawsze aktualnego tematu macierzyństwa, jednak to, co Zofia Król uznała za zaletę reportażu Fiedorczuk: „literacki język, który nie boi się absurdów i nagłych zmian stylu”, moim zdaniem jest właśnie jego najsłabszą stroną.