Spoilerofobia… Co za tym się kryje?

Panuje powszechny lęk przed zdradzeniem zakończenia. Recenzenci mają związane ręce, nijak tego świetnego/beznadziejnego/wymownego zakończenia książki/filmu/serialu nie mogą skomentować, bo SPOILER. Podczas dyskusji o jakimś tytule trzeba uważać, czy przypadkiem w pobliżu nie stoi ktoś, kto tego dzieła nie zna, bo jeszcze zdradzimy mu fabułę, z którą pewnie w przyszłości zechce się zapoznać. (Ciekawe, ile z tych /nie/zdradzonych opowieści rzeczywiście potem przeczytał czy obejrzał).

Ja wiele rozumiem, naprawdę. Czytanie kryminału z wiedzą o tym, kto zabił, nie daje żadnej frajdy tkwiącej w zgadywaniu persony mordercy. Tylko że ostatnio nie można praktycznie nic z tej fabuły zdradzać, bo SPOILER. Niedawno znajomy doktorant opowiadał, jak to ze swoimi studentami nie mógł swobodnie omawiać Władcy Pierścieni, bo na zajęcia przyszły też nieprzygotowane osoby. Ta niemoc nie wynikała z tego, że zamiast konwersatorium musiał zrobić wykład, lecz z tego, że omawianie pewnych elementów powieści było równoznaczne ze spoilerowaniem. Choć w tym przypadku spoiler uznałabym za dobrą karą za nieprzygotowanie. Tylko że tak naprawdę jest to problem na większą skalę.

Nie mogę swobodnie pisać recenzji, ponieważ jej czytelnicy zarzucają mi później, że zdradzam za dużo fabuły. Podobno idealna recenzja jest taka, która powie, o czym jest książka, i zarazem nie powie nic, by w ten sposób zachęcić do sięgnięcia po przedstawiany tytuł. Równocześnie przy tym nikłym zdradzaniu treści recenzja powinna mieć wartość oceniającą. I spróbuj to pogodzić…

Przede wszystkim zastanawiam się, w jakim celu ludzie czytają recenzję filmu, przed jego obejrzeniem? By dowiedzieć się, czy warto? Krótki zarys fabuły znajdziesz bez problemu. Czy wysoka średnia ocen na serwisach filmowych nie jest wystarczającą rekomendacją? Filmweb.pl od paru lat wyróżnia także średnią ocen znajomych, więc jeśli nie ufasz ogółowi społeczności serwisu, to możesz sugerować się opinią tych, których znasz. A więc po co?
Prof. Uniłowski na swoim spotkaniu autorskim zauważył, że ludzie najwyraźniej boją się pierwotnej konfrontacji z dziełem. Najpierw czytają recenzje, w przypadku lektur streszczenia czy opracowania, a potem sięgają po książkę. I nie czytają jej po swojemu, tylko już przez pryzmat przeczytanych uprzednio opinii i esejów innych. A przecież idealna lektura to taka, kiedy czytasz książkę, potem zapoznajesz się z tym, co inni o tej książce napisali, następnie czytasz ją jeszcze raz, szukając w niej to, co inni dostrzegli – zestawiasz to ze swoimi pierwotnymi refleksjami.

Można się zastanawiać, kto ma czas i ochotę czytać książkę kilka razy? Fakt, że sama należę do osób, które niechętnie sięgają ponownie po ten sam tytuł (bo wolę w tym czasie zapoznać się z czymś nowym). Z drugiej strony obserwując, jak często pojawiają się pytania: do których książek chętnie wracasz, można założyć, że jednak ludzie generalnie lubią czytać ponownie tę samą książkę – czy wtedy nie przeszkadza im to, że znają nie tylko zakończenie, ale całą treść? Wtedy się mówi o tym, że lektura jest zupełnie inna, można w niej dostrzec coś, co umknęło przy poprzedniej. Racja. Tak powinno wyglądać czytanie książek.

Kolejna refleksja dotycząca spoilerofobii to sugestia, że ludzie ograniczają zapoznawanie się z dziełem tylko do samej fabuły. Spoilerować można właściwie tylko historię, a przynajmniej tylko zdradzanie treści jest negatywnie odbierane. Gdyż komentarze w recenzji odnoszące się do formalnej strony dzieła nie budzą zastrzeżeń ze strony odbiorców. To oznacza, że odbiorcy nie czerpią przyjemności z odkrywania „literackości” czy „filmowości” dzieła. Być może uprzednia lektura recenzji tudzież opracowania służy temu, by móc podczas zapoznawania się z tekstem (literackim lub filmowym) tę „filmowość” czy „literackość” dostrzec. Recenzje i omówienia pełnią zatem rolę przewodników po środkach formalnych tekstów kultury. Choć niniejsze stwierdzenie jest powiedziane trochę na wyrost, zwłaszcza gdy się zauważy, że recenzje filmowe tak niewiele (jeśli w ogóle) mówią o scenografii czy kostiumach, które nie pełnią funkcji tylko dekoracyjnej. Powiedzmy więc, że krytyka literacka bardziej niż filmowa może służyć jako przewodnik o formie dzieł.

Drażni mnie ta spoilerofobia, która ostatnimi czasy popada w taką skrajność, że nie można powiedzieć, co się dzieje w drugiej scenie filmu. A nie piszę recenzji po to, by dawać laurki lub nagany dobrym i złym dziełom. Dotyczy to szczególnie recenzji na blogu, gdzie nie ma ograniczeń formalnych i ilościowych – pozwalają mi wyrazić wszystkie refleksje wokół danego tekstu kultury. Nie muszę się martwić, że o jakichś wątkach nie powiem, bo przekroczę dopuszczalną liczbę znaków. W każdej chwili mogę edytować tekst, uzupełnić go (choć to raczej rzadko praktykuję). Nie muszę się przejmować, że nie mam zbyt wiele do powiedzenia, że z kolei na siłę będę musiała ciągnąć tekst do minimalnej liczby znaków – bo wtedy albo nie piszę wcale, albo piszę krótko. To strasznie ograniczające, kiedy nie możesz dogłębnie przeanalizować jakiś wątek czy choćby to nieszczęsne zakończenie, które sprawiło, że o całości myślisz zupełnie inaczej, a w ogóle ono skojarzyło się z czymś innym, gdzie podobna sytuacja służyła czemuś innemu itd.

Spoilerofobia oraz praktyka czytania recenzji przed zapoznaniem się z omówionym dziełem przekłada się na jakość, a właściwie brak, dyskusji pod tymi tekstami. Kiedyś pod jedną blogową recenzją zapytałam jej autorkę, co sądzi o tym i tym wątku. Miałam nadzieję, że rozwinie się przynajmniej ciekawa wymiana myśli. Odpowiedź brzmiała mniej więcej tak: „ojej, zdradziłaś wątki, o których celowo nie pisałam, by nie spoilerować czytelnikom”. Tym samym podkreśliła założenie, że pisze recenzje dla potencjalnych odbiorców omówionej książki, a nie jej [powieści] czytelników. Z takiego założenia wychodzi większość blogerów, jest ono poniekąd słuszne, gdyż często dostają egzemplarze recenzenckie jeszcze przed premierą i ich recenzje najprawdopodobniej są pierwszymi tekstami. A to z kolei sprawia, że czytelnicy takich recenzji nie mogą w komentarzu napisać nic lepszego od: „chyba przeczytam”, „zainteresowałaś mnie”, „nie dla mnie”, „mam w planach” (za krytykę których przed wieloma laty zostałam uznana za zamkniętą blogerkę, u której lepiej w ogóle nie komentować). Oczywiście nie wszyscy czytają recenzje przed zapoznaniem się z dziełem, bo niektórzy wierni czytelnicy napiszą komentarz: „przeczytam twoją recenzję, jak przeczytam książkę, by się nie sugerować” – słuszne podejście (choć moja złośliwa natura mogłaby chcieć się zastanowić, po co pisać takie komentarze, zwłaszcza że za jakiś czas, ich autorzy wcale nie wracają, by skonfrontować swoje wrażenia z recenzją i wynikami tejże konfrontacji się podzielić).

Czytam głównie recenzje tych książek i filmów, które sama widziałam. Nie dlatego, że boję się spoilerów, ale nie lubię się nastawiać na coś, co czasem w ogóle nie ma miejsca. Tak, to też się zdarza, że ktoś tak odczyta film, że znajdzie w nim coś, czego nie ma. Pamiętnym przykładem dla mnie jest obejrzenie bodaj Absolwenta po lekturze krótkiej notki w 1001 filmów, które musisz obejrzeć przed śmiercią. Zdradzała ona zakończenie, które wydawało się straszne i nie wiedzieć czemu im bardziej do niego się zbliżałam podczas seansu, tym bardziej byłam przekonana, że dojdzie do pożaru. Przez dobre kilka minut siedziałam jak na szpilkach i wyłapywałam każdy element, który mógłby się do tego pożaru przyczynić: widzę żelazko, na pewno bohaterowie zapomną go zdjąć z koszulki… o tam gotuje się obiad, pewnie kuchenka wybuchnie… jee, pali się ogień w kominku, to na pewno firana się podpali… itd. Nic z tego nie okazało się prawdą, zakończenie było zupełnie inne – jednak co przeżyłam, zasugerowana opisem filmu w książce, to moje.

Jeśli czytam recenzje nieznanych mi utworów – to nie przejmuję się tym, czy recenzent za dużo mi zdradza, bo często, zanim ja sama z tym dziełem się zapoznam, to zapomnę, o czym w ogóle ono jest. Lubię natomiast konfrontować swoje wrażenia z lektury z innymi, zazwyczaj staram się tego nie robić przed napisaniem recenzji, by ona była całkowicie moja, ale często też okazuje się, że rozmowa z innymi osobami na temat książki, czy spotkanie autorskie znacznie rozszerzy lub słusznie nieco zmieni moje patrzenie na książkę. Czasami jednak, jak to miałam przy nowej książce Ziemowita Szczerka, ilość owocnych rozmów na jej temat oraz kilka stron notatek do jej prezentacji sprawiło, że siadając do pisania recenzji, nie wiedziałam, od czego zacząć i jak te wszystkie przemyślenia razem ze sobą sklecić, by tekst nie był chaotyczny.

W każdym razie spoilerofobii mówię stanowcze nie. Kto na nią cierpi, nie powinien raczej czytać recenzji przed poznaniem dzieła, lecz sugerować się tylko zwięzłym opisem, ewentualnie zwiastunem i średnią ocen w serwisach. Wiem, że w ten sposób podważam istotę recenzji jako „polecanki” czy „odradzanki”, ale czy naprawdę w tych tekstach chodzi tylko o rekomendację?

1 thought on “Spoilerofobia… Co za tym się kryje?

  1. Bardzo interesujący głos w dyskusji. Sama czasami popełniam recenzje na jednym z portali i czuję presję, by nie zdradzić za dużo. Nie do końca uświadamiałam sobie chyba źródło tej presji, teraz jest ono już nie tylko zlokalizowane ale i dokładnie omówione.

    Zwrociłaś uwagę na intersujące zagadnienie – odbiorców bardziej interesuje akcja (względnie dialogi), nikt nie pochyla się głębiej, nie czyta między wierszami. Zanikły rozmowy o tym co sądzi się o zachowaniu bohatera, o jego motywacji czy choćby o ogólnych odczuciach dotyczących utworu. Chociaż chyba jeszcze ogólne komentarze wyrażone w kilku słowach najlepiej się trzymają. Te krótkie komentarze wyrażają sposób komunikowania się i myślenia pokolenia SMS.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *