Gdy otrzymuję w komentarzu zapytanie, kiedy pojawi się coś nowego na blogu, zaczynam gorączkowo myśleć: kiedy był ostatni wpis? Czy piszę za rzadko? Czy „coś nowego” oznacza nowy design czy nowy temat postów? A może to tylko prowokacyjny komentarz, który służy „przy okazji” reklamie strony komentującego.
Zdaję sobie z tego sprawę, że szablon wypadałoby unowocześnić, choć tak naprawdę nie spotkałam się jeszcze z takim, który byłby przejrzysty i pasowałby do bloga kulturalnego. Wiem, że nie piszę regularnie, choć z tekstami kultury zapoznaję się regularnie w nadmiernych ilościach – więc tematów na posty mi nie brakuje. Wiem też, że autorzy i wydawcy czekają na recenzje swoich książek, których napisania zdeklarowałam się na lipiec (Sardegna publikując wczoraj podsumowanie miesiąca, mało nie przyprawiła mnie o zawał, bo myślałam, że kompletnie straciłam rachubę czasu – ale uff, jeszcze tydzień został [a teraz widzę, że wpisu na blogu nie ma, więc chyba była tego ryzyka świadoma ;-)]). Promotorce zadeklarowałam napisanie pracy w takim terminie, by pod koniec lipca zdążyć się obronić. A sytuacja jest taka, że nadal próbuję domknąć drugi rozdział i zastanawiam się, czy przy takiej ilości stron jest sens pisania trzeciego, bo z nim to praca będzie miała chyba 120 stron (albo i nie, bo lada moment ostatnia biblioteka się zamyka na wakacje, więc nie będę miała skąd brać bibliografii do bardzo mądrych i świadczących o mojej erudycji i oczytaniu przypisach – jak to wyczytałam w jednej recenzji mojej pracy magisterskiej nr 1). Równocześnie próbuję przygotować projekt na kolejne studia i czytać tzw. normalne (jak to określa wspomniana tu już koleżanka – pozdrawiam!) książki.
Tak więc czytam, ale nic mnie nie porusza i nie zachwyca (nie wiem, czy stałam się taka wybredna, czy trafiam na nieodpowiednie tytuły w tym momencie).
Krótko napiszę o trzech książkach, które powinny doczekać się osobnych recenzji, ale czas mi na to nie pozwala (a im bardziej zwlekam, tym trudniej będzie coś napisać), więc mam nadzieję, że osoby oczekujące tych tekstów mi wybaczą i okażą wyrozumiałość.
1. Ród wyklętych – Maggie Moon
Wyczekiwałam tej książki długo, zachwycona po Posiadłości – znakomitym debiucie – chciałam poznać dalsze losy bohaterów. I kiedy w końcu się doczekałam, okazało się, że tak właściwie powinnam sobie przypomnieć pierwszą część, bo niewiele pamiętam. Niestety takiej możliwości nie miałam, podczas lektury to, co trzeba było, sobie przypomniałam, mniej więcej. To jednak nie było głównym problemem w odbiorze tej książki. Autorka postawiła przed czytelnikiem ogromne wyzwanie, jakim było rozeznanie się w genealogii Debrettów – zwłaszcza, że ma ona kluczowe znaczenie dla kolejnych koniugacji rodzinnych, służących przedłużeniu rodu. Przyznaje się, że totalnie się pogubiłam, przydałoby się drzewo genealogiczne na końcu lub początku książki.
Mimo tego jest to powieść, którą dobrze się czyta. Mam wrażenie, że Posiadłość była delikatnym wstępem do mrocznej historii rodu Debrettów, która stała się udziałem także rodziny i przyjaciół Zary. Thriller trzyma w napięciu, jest pełnokrwisty, nie brakuje tu makabrycznych opisów metod uwodzenia, gwałcenia i zabijania kobiet. Dla zachowania harmonii w powieści znajdziemy także prozaiczne i błahe, na tle rozgrywanej obok tragedii, problemy młodych osób. To, co w powieściach Maggie Moon podoba mi się najbardziej to niegryzące się połączenie klimatu powieści gotyckiej, elementów sięgających XIX wieku (Debrrettowie) z czasami współczesnymi, jego technologią, mediami i mentalnością społeczeństwa. Wydawałoby się, że obie epoki są tak odmienne, że ich współwystępowanie jest niemożliwe do pogodzenia. A jednak się da…
Zakończenie delikatnie sugeruje, że to nie koniec przygody Zary z Debrettami, ale nie jestem przekonana, czy kolejna część jest potrzebna…
2. Srebrny Widelec – Wanda Majer-Pietraszak
To może zaskakiwać, że zainteresowała mnie obyczajówka, ale temat kulinarny wszystko wyjaśnia. Przynajmniej pozornie, bo jak się przekonałam, po powieści, która [ku zaskoczeniu] rozgrywa się w okresie PRL-u (chyba lata 60/70), trudno oczekiwać bogatych i apetycznych opisów jedzenia. Nawet sam wystrój restauracji przestał jawić się tak kolorowo przy zestawieniu z obrazami minionej epoki. Swoją drogą, w powieści nie zostało powiedziane wprost, że akcja rozgrywa się w PRL-u, wywnioskowałam to po ograniczonej dostępności do pewnych dóbr konsumpcyjnych.
Fabuła jest bardzo banalna, opowiada o przyjaźni dwóch aktorek, które w pewnym momencie musiały zrezygnować z kariery i jedynie co im pozostało, to praca w tytułowej restauracji, której gośćmi są różni zaprzyjaźnieni ludzie: aktywni aktorzy, konduktor – były profesor matematyki, Grzesiu – chłopak w wieku szkolnym pochodzący z biednej rodziny i Sabinka z córką. Właściwie w tej historii za wiele się nie dzieje: Antonina, właścicielka lokalu, sama po przejściach próbuje podnieść na duchu swoją przyjaciółkę Laurę, która mimo talentu nie może się spełniać w swoim zawodzie, i konduktora, który z przyczyn egzystencjalnych zrezygnował ze swoich pasji. Przy okazji cała gromadka udziela wsparcia pozostałym gościom z lokalu, spędzają wspólnie święta, zakochują się i tak dalej, i tak dalej… Wymęczyła mnie, kilka razy przy niej usnęłam. Ewidentnie nie byłam jej docelową adresatką. (Choć wierzcie mi, że wciąż wiele z pozoru banalnych historii potrafi mnie poruszyć czy wciągnąć – tu ewidentnie się wynudziłam).
3. Powieść w świecie prasy. Bolesław Prus i inni – Przemysław Pietrzak
Teraz coś z zupełnie innej półki, aż trochę głupio o niej pisać przy dwóch powyższych tytułach, ale tak się złożyło, że czytałam takie książki w mniej więcej tym samym okresie. Przyznam się, że zamawiając tę monografię, miałam nadzieję, że przy okazji parę ciekawych rzeczy w kontekście mojej pracy o felietonistyce, się dowiem. Tak się nie stało, choć ogólnie kilka interesujących zjawisk wokół poruszonego problemu autor opisał. Przede wszystkim ciekawa była relacja pod względem treści odcinków Lalki z pozostałymi artykułami w czasopiśmie. Fragmenty powieści dotyczące balu ukazywały się równolegle ze sprawozdaniami faktycznych balów, które się odbyły w karnawale, następnie części dotyczące okresu wielkiego postu publikowane były zgodnie z rzeczywistym kalendarzem. Przemysław Pietrzak dostrzegł, że pewne fragmenty powieści Prusa (nie tylko Lalki, ale też Faraona) parodiowały, naśladowały gatunki typowo dziennikarskie i korespondowały z innymi rubrykami – nieuważny czytelnik mógłby zatem fragment fikcji wziąć za prawdziwą wiadomość. To są ciekawe analizy, szkoda wielka, że badacz poświęcił tyle uwagi tylko Prusowi, kosztem innych pisarzy, którzy publikowali swoją prozę na łamach prasy, np. Kraszewski, Żeromski, Zapolska, Sienkiewicz itd., choć zdaję sobie z tego sprawę, że wówczas mielibyśmy do czynienia monumentalnym dziełem. To nie kryje jednak faktu, że po dwóch rozbudowanych częściach teoretycznych, przybliżających znaczenie i charakter prasy oraz obecności w niej literatury fikcjonalnej, część trzecia – praktyczna, analizująca tylko przypadek Lalki i Faraona wydawała się zbyt zwięzła. Ale to tylko oznacza, że temat jest otwarty i warty pogłębienia oraz poszerzenia o nowe wątki.
Polecam uwadze tylko osobom zdecydowanie zainteresowanym tematem czasopiśmiennictwa, prusologii i pierwotnego charakteru klasyki literatury polskiej.
Przeczytałam jeszcze dwie ostatnie powieści Andrzeja Muszyńskiego – ale nie zachwyciły mnie. Przy Podkrzywdziu wzdychałam, czemu o wsi nie można dzisiaj pisać tak fascynująco, jak czynił to Reymont… A Fajranta właściwie można czytać jako pewną kontynuacje Podkrzywdzia, oczywiście mam tu na myśli ostatni rozdział prezentujący współczesne, miejskie, szybkie życie tak bardzo kontrastujące z nieśpiesznym, pełnym dziwnych zabobonów i wierzeń powojennym życiem na wsi.
Niestety prowadzenie bloga to zajęcie niesamowicie czasochłonne. Odwiedzamy Cię regularnie i nawet jeśli posty pojawiają się rzadko to i tak chętnie wracamy, bo to świetne i ciekawe treści. Pozostaje nam tylko życzyć nieco spokojniejszych wakacji, mniej obowiązków i zakończenia pisanej właśnie pracy! 😉