Reżyseria: Marc Webb
Tom (Joseph Gordon-Levitt) pisze teksty do kartek okolicznościowych. W jego firmie pojawia się Summer (Zooey Deschanel), piękna dziewczyna, która nie wierzy w miłość. Proponuje Tomowi przyjaźń, która wg Toma zaczyna przerastać się w coś poważniejszego. Summer jednak nie chce poważnego związku, więc go porzuca. Tom nie potrafi się z tym pogodzić.
Czytałam na temat tej komedii romantycznej wiele pochlebnych opinii zwracających uwagę na jej odejście od typowego schematu tego gatunku. I owszem zgodzę, że 500 dni miłości są nie typową komedią romantyczną. Ale czy ta nietypowość pozytywnie wpływa na film? Niekoniecznie. Dla mnie w tym filmie panuje chaos. Owszem da się w nim połapać co było przed, a co po, a co teraz o czym informują nam numerki. Jednak wciąż czuję brak konkretnego przesłania. A raczej zakończenie, w którym tekst jest sprzeczny z obrazem.
Na początku spotkań Toma i Summer mówią o miłości, która wg Toma istnieje, a wg Summer jest fikcją. Spotykają się po dłuższym czasie od ich zerwania, kiedy Summer wyszła za mąż. Wówczas ich role się odwracają. Tom do końca filmu zaprzecza istnieniu czegoś takiego jak los, przeznaczenie i miłość. Po czym umawia się na kawę z spotkaną przed rozmową kwalifkacyjną kobietą. Jakby chciał zaprzeczyć własnym słowom. I powiem, że irytowała mnie podstawa głównych bohaterów, choć wśród nich dostrzegła wiele cech podobnych do mnie i sytuacji, w których miałam okazję się znaleźć. Innymi słowy stwierdziłam, że muszę być strasznie irytującą osobą ;P.
Podobało mi się to, że wśród tylu komedii romantycznych potrafią stworzyć film odbiegający od znanych już schematów i bez wulgarności. Jednakże nie wyszło to na tyle dobrze, by mnie zachwycić.
Ocena: 6,5/10
Moja ocena: 10/10. Mój ulubiony film zarz po „Incepcji”. Kocham go za każdą scenę i tą fantastyczną realistyczność, której brakuje pozostałym komediom romantycznym, za którymi w ogóle nie przepadam. / w-rytmie-filmu
Nie oglądałam jeszcze tego filmu, ale pewnie obejrzę, bo recenzja mnie zaintrygowała. Oprócz tego, co mogę powiedzieć? Bardzo mi się Twój blog podoba. Od niedawna także prowadzę bloga o filmach, niektóre parodiuję… Ale dopiero zaczynam. Jeśli chcesz, to możesz odwiedzić: http://filmy-parodie-recenzje.blog.onet.pl
A może po prostu coś w tym jest, że całe to szaleństwo związane z tą niedefiniowalną „miłością” to jedna wielka ściema. Może to po prostu nasze zwierzęce instynkty wymuszają na nas konieczność zbliżenia się do przedstawiciela płci przeciwnej, a po niepowodzeniu i otrząśnięciu się ze stanu „odrzucenia” poszukujemy innego osobnika, który zapewni nam ciągłość gatunku. Wiem, że to bardzo chłodna i nieludzka teoria, ale taki cynizm serwują nam trochę bohaterowie „500 dni…”. Zresztą nie tylko oni, bo takich przykładów „z życia wziętych” każdy zna na pęczki.Napisałem jakiś czas temu o tym filmie u siebie, więc jeśli masz ochotę – zapraszam.http://www.kozownicki.pl/blog/2011/02/15/projekt-100-najlepszych-46-500-days-of-summer/Pozdrawiam