Chemia – co za dwuznaczny tytuł. Pierwsze skojarzenia nasuwają się z filmami o miłości, a więc chemia między bohaterami. Banalne. Potem spojrzenie na plakat, zdjęcie łysej kobiety całkowicie odmienia znaczenie tytułu: „a to ta chemia…” – i pojawia się zniechęcenie. Kolejny łzawy melodramat pokroju ekranizacji powieści Sparksa? Jest gorzej.
Właściwie zastanawiam się, co miało być głównym przekazem filmu? Intuicja podpowiada frazesy” „miłość wszystko zwycięża” (wszystko poza rakiem) i „życie jest piękne” (dopóki nie musisz je całkowicie poświęcić czasem bezskutecznej walce z nowotworem). To nie jest film, który da nadzieję chorującym kobietom, bo życie bywa brutalne. To nie jest film o prawdziwym życiu, bo pierwsze sceny są jak ze snu, zresztą są w takiej konwencji przedstawione (bohaterowie robią swoje, inni nie zwracają na nich uwagi), a więc wiarygodność została tu podważona. Nie jest to też bajka, bo bajki kończą się inaczej. Nie jest to film obnażający całkowicie doświadczenie choroby nowotworowej, bo ograniczono się do podstawowych obrazków: mastektomia, brak akceptacji siebie, chemia i utrata włosów. (A reżyser jako mąż żony zmarłej na raka raczej wie, że z tym się wiąże więcej aspektów). Aby trochę pokomplikować sprawę dodano ciążę głównej bohaterce (ten wątek pojawił się w Na dobre i na złe u Leny – zbieżność imion bohaterki filmowej i serialowej to przypadek?), aby pokazać, że te dwie obciążające organizm kobiety sprawy łatwiej samemu pogodzić niż znaleźć lekarza, który podejmie się medycznego wsparcia dla takiego przypadku.
A więc dla kogo i o czym jest ten film? Chciałam najpierw powiedzieć, że dla mężczyzn, bo Benedykt mógłby im posłużyć za wzór. Pomimo tego, że wciąż sprawia wrażenie niedojrzałego chłopca, nieświadomego następstw decyzji, których się podejmuje, to jednak z całą odpowiedzialnością podejmuje się ich konsekwencji, przy wsparciu zaprzyjaźnionego księdza podpowiadającego słuszne wybory. Dzięki niemu Benedykt przekonuje Lenę do ślubu, porywa ją z sali przed zabiegiem aborcyjnym i… jest z nią do samego końca, „i w chorobie… i na złe”. Potem, kiedy przypomniała mi się kłótnia bohaterów w samochodzie, chcę poprawić odpowiedź: jest to film dla obu stron par. Kobiety muszą zaufać swoim mężczyznom i wiedzieć, że ich choroba nie jest tylko ich doświadczeniem, choć najbardziej fizycznie go odczuwają. Jeśli mężczyzna wytrwał u jej boku przez tyle lat, to powinien zostać do końca.
Przed krytyką tego filmu pojawiają się podobne opory jak przed krytyką filmów wojennych, gdzie temat dominuje nad realizacją, co sprawia, że mamy do czynienia bardziej z pamiątką, którą należy szanować niźli dziełem, które należy poddać krytyce. A Chemia jest równie nieudanym filmem jak Miasto 44. Nie chcę znów powiedzieć, że jak Komasa z powstania warszawskiego zrobił parodię, tak Prokopowicz sparodiował raka, choć niektóre sceny to sugerują. Odnoszę wrażenie, że nie potrafię historii opowiedzianej w Chemii wziąć na poważnie. Narracja popada ze skrajności w skrajność, od baśniowości do ckliwego melodramatu. Dobór utworów muzycznych jest kompletnie nietrafiony, a pojawianie się piosenkarek, rozdziewającymi buziami, by zacząć znów coś smętnego śpiewać, w pobliżu bohaterów filmu zmienia scenę w jakiś teledysk. Cała powaga sceny w tym momencie znika. Zresztą nie tylko te smętne piosenki nie pasują do filmu. Puszczenie radosnej, świątecznej piosenki Jest taki dzień w tle, kiedy bohaterka idzie na chemię, jest groteskowe. Chyba jedyną rzeczą, jaka w filmie mnie zaciekawiła, to animacje prezentujące raka, jego rozwój, jego niszczenie przez chemię, jego powrót itd. Te grafiki zdawały się mówić: „wy tam na zewnątrz planujcie sobie życie, a tymczasem w środku…”.
Jestem na nie. Wciąż brakuje w Polsce pomysłów na niebanalny film o chorobie, aby z jednej strony nie powielał schematów z poprzednich dramatów, a z drugiej strony, jeśli formalnie odcina się od oficjalnej narracji (zazwyczaj negatywnej) przedstawionego tematu, to niech to będzie konsekwentnie. W przeciwnym razie wychodzi nieplanowana parodia z niesmacznym wydźwiękiem. Czym też stała się Chemia.
Film obejrzałam podczas trwającego Forum Kina Europejskiego ORLEN Cinergia. Jeszcze jeden pokaz tego filmu odbędzie się: » 03 grudnia 2015 godzina 13:40 – Kino Charlie – Sala Kameralna.
Komasa zrobił parodię z Powstania? Rozumiem, że nie zrozumiał pan konwencji filmu? Przebywam obecnie w Los Angeles i miałem okazję zobaczyć film pana Janka na tutejszym festiwalu. Amerykanie (a większość sali była nie-Polaków) była filmem zszokowana, a konwencję filmu, którą nazywa pan parodią przyjęli bardzo osobiście i mocno. Z rozmów z reżyserem wynikało, że tak też przyjęty został film w innych miastach w USA. Było to niezwykłe, bardzo odważne, mieszające pewne pop-kulturowe znaki i trendy z rozpaczliwie brutalnymi scenami widowisko o młodych, pięknych ludziach, którzy giną w szaleństwie. Piękny film i do tego, o dziwo, zaskakująco patriotyczny, ale w bardzo mądry sposób. Pozdrawiam i życzę nieco szerszych horyzontów. Patrick 🙂
Zachęcam do zapoznania się z odrębną recenzją Miasta 44, w której szerzej wyjaśniam, co mi w tym filmie nie gra. Podobną opinię ma spora część polskich odbiorców. Myślę, że odmienny odbiór filmu nie świadczy o zawężonych horyzontach, tylko innych oczekiwaniach i podejściu do tematu. Niewątpliwie reakcja Amerykanów na film jest ciekawa, głównie dla kulturoznawców zajmujących się zbiorową świadomością o historii polskiej u osób spoza obszaru i kultury ściśle związanych z danym wydarzeniem. To jednak nie musi świadczyć o tym, czy film był dobry czy nie. Każda społeczność ma inną percepcję, co dla jednych wydaje się być fajne i zabawne, innych może obrażać i razić.