Jest w tym filmie jedna scena, kulminacyjna dla rozwoju fabuły, gdyż wyjaśnia przyczynę porwań dzieci, która utrwali się w mojej pamięci. Przedstawia 60-letnią kobietę (Dorota Tolak), której pierś ssie jej 40-letni synek (Dawid Ogrodnik), wszystko na tle planu scenografii przedstawiającej dziewczęcy pokój. I od niej chcę wyjść, ponieważ w Ciemno prawie noc ważnymi postaciami są nie tyle dzieci, zaginione, porzucone czy zawłaszczone, co właśnie matki. W powieści Bator pojawia się jeszcze, nieobecny w filmie, wątek forum internetowego, w którym wypowiadają się m.in. matki krytykujące inne. Skupię się jednak na tych sportretowanych w produkcji Borysa Lankosza.
Pierwszą matką, jaką poznajemy, kiedy Alicja rozpoczyna dziennikarskie śledztwo na potrzeby reportażu, jest rodzicielka jednej z zaginionych dziewczynek. Wypalająca papierosa za papierosem zaniedbana matka kilkorga dzieci, nad którymi nie panuje. Broni się jednak przed potencjalną krytyczną opinią, mówiąc, że matka to musi mieć oczy w głowie i w dupie, wszystko widzieć – kto nie ma dzieci, tego nie zrozumie. Nie można jednoznacznie ocenić, czy jej krucha postawa wynika z załamania związanego z utratą dziecka, poczuciem porażki wychowawczo-opiekuńczej czy raczej z całkowitego niedbalstwa o swoje zdrowie, ma reprezentować typ matki patologicznej rodziny. Kolejna matka zaginionego chłopca jest nieobecna, początkowo wydaje się, że karierę za granicą przedkłada nad miłość do syna, którego zaginięciem się nie przejmuje na tyle, by przyjechać do kraju. Przynajmniej tak twierdzi zrozpaczona zniknięciem Patryczka jego babcia.
Poznajemy też matkę Alicji, dla której powrót w rodzinne strony wiąże się nie tylko z zaginięciami dzieci, ale jak później się przekonuje, poznaniem dość złożonej i makabrycznej historii rodziców i pozostałych przodków. W sennych koszmarach, które prześladują dawno osieroconą dziennikarkę, matka jawi się jako wariatka, co okazuje się nie być takie dalekie od prawdy. Choć ta historia służy podkręceniu tajemniczości, wprowadzeniu sugestii o działaniach zjawisk nadprzyrodzonych – wszystko po to, by wpisać tę adaptację w konwencję horroru – można by się zastanowić, czy szaleństwo matki Alicji nie wzięło się z poczucia zniewolenia macierzyńską rolą i nieudana próba wyzwolenia zakończyła się popadnięciem w obłęd?
W kontrze do tej postaci pojawia się rodzicielka z przywołanej na wstępie sceny. Równie obłąkana, ale w inny sposób. Rozczarowana mężem, zawłaszcza syna (posługując się językiem Freuda chroni jedynego fallusa, który należy do niej), a w trosce o wspólną przyszłość, zarabia na nią poprzez handel dziewczynkami. Wydawałoby się, że kobieta o tak przerośniętym macierzyństwie nie jest zdolna skrzywdzić żadne dziecko. Nie dotyczy to sytuacji, kiedy w młodych dziewczynkach widzi istoty nieczyste, te, które zawładnęły jej mężem, skupiły na sobie jego uwagę.
Ciemno prawie noc to zbiór portretów demonicznych matek. Matki, nierzadko bite przez mężów, czy nawet przez nich zabijane, porzucające dzieci lub świadomie płodzące je w związkach kazirodczych. Można pokusić się o stwierdzenie, że główna bohaterka nie jest negatywną postacią, dzięki temu, że nie ma potomstwa. Z drugiej strony, jak osoba o tak trudnych doświadczeniach wyniesionych z domu może zdecydować się na założenie rodziny? Wracając do kluczowego dla mnie tematu tego filmu, chciałabym jeszcze rzucić taką otwartą refleksję, czy ten obraz jest jakimś odbiciem kobiet nieprzystających do niejako narzuconej im roli matki Polki?
Choć film podrzuca tematy społeczne warte podjęcia szerszej analizy interpretacyjnej, nie daje sugestii, skąd problemy się biorą i jak je rozwiązać? Konwencja horroru robi ogromną krzywdę tej produkcji. Pozbawia ją wartościowych wątków komentujących rozgrywany tutaj dramat, którymi można byłoby zastąpić te nieznośne sceny marów sennych i innych koszmarnych zwidów na jawie, na dodatek podkreślone głośną muzyką przejmującą rolę nadrzędną nad obrazem. Można odnieść wrażenie, że twórcom filmu dramaty dzieci są za mało przerażające same w sobie. Trzeba dodać grozy, zdemonizować obrazy codzienności (charakterystycznymi dla Marcina Koszałki środkami), jakby miała ona rozgrywać się w innym świecie. Mamy tu do czynienia z typowym przypadkiem przerostu formy nad treścią, wskutek którego widz nie odczuwa pożądanego dla horroru czy thrillera napięcia, lecz rosnącą niecierpliwość przejawiającą się nerwowym zerkaniem na zegarek. I nie, wspaniała obsada ani trochę nie ułatwia wytrwanie do końca seansu, zwłaszcza że czasami ma się poczucie, że oni sami nie bardzo wiedzą, co mają robić.
Ale z innej strony patrząc, ciężko po kiepskiej powieści spodziewać się wspaniałej ekranizacji.
Ocena: 4/10