Uprzedzenie nie jest wskazane przed zapoznaniem się z dziełem, ale czasami pomaga w jego odbiorze. Dotyczy to szczególnie polskich komedii z plakatami robionymi na jedno kopyto i powtarzającą się obsadą, niemającą wstydu. Bo można w niej znaleźć TAKIE nazwiska z TAKIMI rolami w dorobku, że wciąż trudno zrozumieć, dlaczego od kilkunastu lat widzimy je tylko w filmach, których nawet docelową rozrywkowość można ująć wyłącznie w cudzysłowie.
W każdym razie nastawienie się na kolejnego rodzimego gniota pomaga, bo zazwyczaj film okazuje się nie taki zły albo tak zły, że nasze dotychczasowe wyobrażenie gniota wydało się ubogie i z rosnącym zdumieniem obserwujemy dokonania twórców.
Jak do tej skali ma się film Sama Akiny? W gruncie rzeczy Mayday nie był taki zły, bo scenariusz, jak to mówią, trzymał się kupy – co w tego rodzaju polskich filmach nie jest regułą. Być może zawdzięcza to temu, że był oparty o scenariusz sztuki teatralnej – i choć tejże nie widziałam, wierzę, że na scenie rzecz mogła zostać zrealizowana lepiej. Przed umieszczeniem Mayday w kociołku polskich koszmarków broni też humor, który może nie przyprawiał mnie o łzy i salwy śmiechu, ale też nie opierał się tylko i wyłącznie na żartach natury fizjologicznej i płciowej, choć w opowieści o bohaterze od pięciu lat dzielącym życie między dwie żony (one o sobie nie wiedzą), nie sposób było ich uniknąć. Jednak największym kołem ratunkowym okazała się gra… nie, nie znanego z wybitnych ról Adamczyka, lecz Adama Woronowicza. Przyznaję, że od tej strony go nie znałam, gdyż kojarzy mi się raczej z poważnymi rolami duchownych, mundurowych, medyków, prawników czy innych ludzi wysoko postawionych.
W Mayday zastajemy go w skórze bohatera gustującego w kolorowej modzie lat 80. – ciuchach, w których poważany Warszawiak na ulicę na wyjdzie. Zdaje się, że nie ma pracy ani porządnego mieszkania – sytuacja Staszka całkiem odstaje od poziomu życia Janka Kowalskiego (i to wyłączając bigamię). Mimo tych klasowych różnic w pewnym momencie okazuje się niezbędny, by wyplątać kumpla z kryminalnych kłopotów i uratować przed demaskacją. A do tego jest potrzebna kreatywność i sprawność w dostosowaniu się do bieżących okoliczności. Postać Woronowicza radzi sobie z tym doskonale, w przeciwieństwie do Janka podejmującego nieracjonalne decyzje, tylko komplikujące jego sytuację. Ma się wrażenie, że aktor odnalazł się w tej roli i świetnie się bawił na planie, zapewne dodając do scenariusza swoje propozycje do postaci Staszka. Woronowicz pokazał nową twarz, choć trzeba zauważyć, że nie jest to pierwsza rola w komedii, co więcej, nie jest to pierwsza partnerska gra z Adamczykiem. Zgrany duet braci stworzyli w Świętym interesie – jeśli ktoś nie pamięta, przypomnę, że dobór ten bazował na świętych (i bodaj najważniejszych) rolach w dorobku obu mężczyzn: Karola Wojtyły i Jerzego Popiełuszki. Czy Mayday czerpie z tego doświadczenia? Ze względu na brak wzmianek o Świętym interesie w materiałach marketingowych, co wynika przede wszystkim z odmiennej tematyki filmu, zakładam, że intertekstualne nawiązania są dziełem przypadku. Widzowie pamiętający „świętą” komedię mogą mieć deja vu podczas oglądania sceny kradzieży samochodu, która przypomina perypetie braci z zepsutą Warszawą, znalezioną w garażu zmarłego ojca. Błogosławiona moc zabytkowego auta przysporzyła braciom podobnych kłopotów, w jakie zaprowadziła bohaterów Mayday tajemnicza i skradziona torba uprzednio zostawiona w taksówce Janka. Podobieństw można znaleźć więcej, a oba filmy pokazują, że Woronowicz z Adamczykiem zdają się stanowić dopasowany duet. Ale nie oszukujmy się, to nigdy nie będzie para na poziomie Cezarego Żaka i Artura Barcisia.
Na końcu śpieszę się z doprecyzowaniem, że wyżej wymienione walory filmu mają jedynie przemówić za tym, że Mayday udało się uniknąć przynależności do gniotów. To jednak nie stawia go na półce narodowych chlub kinematografii. Mayday jest raczej jednorazową i niepierwszorzędną propozycją na potrzebę totalnego odmóżdżenia się z dużym marginesem tolerancji na wątpliwy poziom humoru, kreacji postaci i scenariusza (bo to, że trzyma się kupy, oznacza li jedynie, że potrafimy powiedzieć, o czym ten film jest – ale to jeszcze nie czyni go udanym).
Tekst ukazał się w „Ińskie Point” nr 3-4/2020