Zbliża się okres podsumowań wszelakich, zatem pora spojrzeć już na to, co się przeczytało, a co jeszcze nie, a zapowiada się naprawdę dobrze. W związku z tym mam kilka tytułów, które koniecznie muszę przeczytać w najbliższych tygodniach. Tymczasem spoglądając na to, co się ukazało w minionym roku, chcę wspomnieć o trzech tegorocznych reportażach o Polsce, o których nie napisałam dotąd nic.
- Kurs na ulicę szczęśliwą, Bartosz Gardocki, Dowody na istnienie, 2020
Zacznę od najświeższego, o którym tak naprawdę zbyt wiele nie ma co pisać, stąd pomysł na taki post, by nie wiało pustką. Kurs na ulicę szczęśliwą Bartosza Gardockiego to lekka, łatwa i przyjemna lektura – celowo używam tego wyświechtanego zwrotu, by podkreślić, że książka nie aspiruje do literatury, o której można długo rozmyślać. Autor po latach pracy w korporacji postanawia spełnić swoje marzenie, rzucić znienawidzoną pracę i zostać taksówkarzem. I tak od pięciu lat kursuje ulicami Warszawy, czasem poza nią, przybierając równocześnie rolę antropologa miasta, rozmawiając z pasażerami i obserwując rozmaite sytuacje, które są poniekąd wpisane w ten zawód (łącznie z załatwianiem potrzeb fizjologicznych, które są znakomitym pretekstem do zwiedzenia stołecznych sanitariatów, w tym klasy premium – mógłby z moją mamą wymieniać doświadczenia ;-)). Nie przypadkowo ten sprawnie i z humorem napisany zbiór rozmów i spostrzeżeń Gardockiego został wydany w Dowodach na istnienie. Czytając tę książkę, myślałam, że to interesujący projekt dla Mariusza Szczygła, znając jego zamiłowanie do słuchania ludzi i zbierania ich prawd o życiu, sekretów i definicji różnych pojęć (Gardocki pytał, bez zaskoczenia, o szczęście). Co więcej, trywialną będzie uwaga, że w tych anegdotach, fragmentach rozmów wyłania się zróżnicowany obraz stolicy, a także społeczeństwa z ich problemami, dylematami i roszczeniami, w których może przejrzeć się cała Polska, a przynajmniej (tu bez żadnych konotacji) ta miastowa… Ot, reportaż dla niedzielnego czytelnika.
- Polska przydrożna, Piotr Marecki, Czarne, 2020
Równie niedługą i łatwą w odbiorze lekturę oferuje książka-projekt Piotra Mareckiego Polska przydrożna. Moja lektura została naznaczona interesującą interpretacją tego dzieła przedstawioną przez Rafała Hetmana. Przyjęłam ją w ciemno, choć to nie skłoniło mnie do zakupu, raczej to przeczytania kiedyś, bo stwierdziłam, że lepiej tej książki odebrać nie można. Jako alternatywę miałam stanięcie po stronie marudzących, którzy nie doceniają eksperymentalnych projektów, lub w odbiorze narzucają się swoje własne uprzedzenia, lęki i kompleksy albo wielkomiejska wyższość. Wiadomo, wolałam należeć do osób, które widzą w projekcie Mareckiego przekorny eksperyment. Ale skoro zostało to już powiedziane przez Hetmana, odkrycia nowego z tego nie będzie. A brak literackich walorów nie obiecuje przyjemnych doznań w obcowaniu z językiem i estetyką. Brak komentarzy i opinii z kolei nie pozwala z autorem polemizować. Po cóż więc to czytać?
Ale przeczytałam, bo mniej świadoma zawartości druga połówka ją nabyła, bo wszak oboje uwielbiamy Polskę przydrożną, jeździć bocznymi drogami (o ile nie są dziurawe!) i odkrywać sklepiki pamiętające minioną epokę, opuszczony pałac czy inne budynki, zwiedzać urzędy gmin, które mają całkiem różne podejście do kwestii promocji, jak i do przestrzegania obostrzeń epidemicznych. I tak potraktowałam tę książkę, jako kolejną podróż drogami nam nieznanymi, zachęcająca do ruszenia w podobną trasę i obserwowania, czy Marecki, wkraczając na zachodnie ziemie, przejeżdżał obok nas (no prawie). Miałam wrażenie, że im bliżej końca podróży, tym bardziej miał dość i nie przyglądał się okolicom, tylko odnotowywał kolejne tabliczki z nazwami miast, jakby antropologiczny zapał opadł… Na końcu rozbawił mnie uwagą, że im bliżej Krakowa, tym większe zabudowania widać i już czuć tę miejskość. Biorąc pod uwagę, że Kraków (zwłaszcza od północy) otaczają same wsie, uwagę autora odbieram jako pragnienie odczucia tej brakującej miejskości niż stwierdzenie faktu. Zapraszam na Śląsk, gdzie rzeczywiście można doświadczyć tej wielkomiejskości z dala od naszego celu, bo droga do niego prowadzi przez kilka miast i jedynie tabliczki informują, że z jednego wyjechaliśmy, wjeżdżając w kolejne.
- Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta, Jan Mencwel, Krytyka Polityczna, 2020
Skoro mowa o miastach, warto odnotować słów kilka o Betonozie Jana Mencwela, na którą wręcz się rzuciłam (wbrew ostrożnych deklaracjom w zapowiedziach), odświeżając stronę księgarni w terminie premierowym, by dorzucić tytuł do już przeciążonego koszyka. Zetknięcie z książką kazało mi się zastanowić, czego właściwie oczekiwałam od niej, a także przyznać, że realizacja mojej wizji nie byłaby korzystna dla samego reportażu. Bo dostajemy to, co powinniśmy, czyli studium problemu z rysem historycznym, nieograniczonym do polskich miast. Co więcej, Mencwel wskazuje kilka czynników, które stoją za betonowym efektem rewitalizacji rynku (mini park przerobiony na płytę lotniskową – jak to mówiono o bytomskim Rynku, który bodajże rozpoczął ciąg katastrofalnych reformacji, trwających do dziś, albo po prostu na betonową patelnię w okresie letnim). Wskazuje również skutki, o których władze samorządowe nie myślą bądź z różnych przyczyn wolą nie myśleć. Te przede wszystkim są związane ze zmianami klimatycznymi, które takie rewitalizacje nie tylko przyspieszają, ale też zaprzeczają jakby istnieniu takiego problemu. Mamy coraz cieplejsze lata – wycinamy drzewa, pod którymi można było się schronić i które w ogóle chłodzą. Zamiast nich stawiamy natryski, choć poziom wód jest coraz niższy. No dobrze, czasami sadzimy na miejsce starych wyciętych drzew młode. Pomijając istotną różnicę w jakości zadań realizowanych przez to drzewo (już od połowy wieku w innych częściach kraju postrzega się drzewo w kategoriach ekonomicznych i oblicza się jego wartość na podstawie jego naturalnej mocy, choćby schładzania powietrza czy pochłaniania dwutlenku węgla), które potrzebuje kilkudziesięciu lat, by dawało efekty, jak to wycięte (a jak wiemy, zmiany następują teraz i nie mamy czasu)… Nie mamy pewności, czy te nowe sadzonki się przyjmą. Tu znowu rynek z rodzinnego miasta posłuży za ilustrację. Za czasów mojego dzieciństwa posadzono na miejsce starych drzew nowe, niejako z „obietnicą” daną przez dziadków, rodziców i innych dorosłych opiekunów, że za 20 lat, jak dorosnę, one będą takie duże jak te wycięte. Przyznam się, że te liche, podtrzymywane słupkami drzewka tak wpisały się w „nowy” wizerunek miejskiego placu, że nawet nie dostrzegłam, że z tym niezmiennym od ponad 20 lat obrazem jest coś nie tak. Zeszłoroczny artykuł, w którym stwierdzono, że drzewa z bytomskiego rynku nie przyjęły się i trzeba je wymienić, uświadomił mi nie tylko, że dorosłam i z obietnic nici, ale przede wszystkim, że katastrofa tej rewitalizacji okazała się dużo większa niż na pierwszy rzut oka było widać. Podejrzewam, że coraz trudniejszy klimat nie ułatwia adaptację nowym drzewom.
Mencwel, jak wspomniałam, nie pokazuje tylko skutki (wizualne i ekologiczno-społeczne), ale powołując się na przepisy prawne, tłumaczy, dlaczego samorządowcy chętniej zgadzają się na wycinkę niż jej zapobiegają. Z kolei przywołanie, dobrze już rozpoznanego na rodzimych półkach reportażu zjawiska samochodozy i wykluczenia transportowego pozwala autorowi wskazać zależność między nowym charakterem centrów miast z dostosowaniem do potrzeb zmotoryzowanych (chorzowski rynek – to skrajny przypadek). Mimo że na świecie tendencja się odwróciła i przywraca się miasto pieszym i rowerzystom, w Polsce wciąż dominuje myślenie sprzed półwiecza. Problem, jak zaznacza autor, jest bardziej złożony, samorządy tworzą niekompetentni ludzie bez kompetentniejszych doradców, a myślenie przyszłościowe często zastępują układy i pieniądze – od tego zależy, kto wygra przetarg – i niefortunne sformułowane przepisy.
Betonoza jest wartościową i przemyślaną publikacją, kolejnym głosem przemawiającym za tym, że w Polsce potrzeba więcej zajęć z zakresu sztuki i estetyki (bo przecież przez brak edukacji zgadzamy się na betonowe brzydactwo), a także uświadamiającym (ponownie), że obecny kierunek prac rewitalizacyjnych polskich miast jest totalnym zaprzeczeniem naszych rzeczywistych potrzeb teraz i w najbliższej przyszłości. Nie brzmi to może odkrywczo, bo też reportaż odkrywczy nie jest – zwłaszcza jeśli podzielamy zainteresowania autora i czytamy te same książki – ale są pewne sprawy, o których trzeba przypominać i mówić, aż w końcu słowa przejdą w czyn. I takiej misji dopatruję się w tej publikacji.
Prawdę powiedziawszy Polska przydrożna nie zrobiła na mnie wrażenia. Odnotowywanie kolejnych tabliczek z nazwami wsi/miast, pisanie o piciu wody i kawy, o tym jaki to on jest eko i jak marudzi, że kolejny dworzec pkp ogląda – nie wzbudziło we mnie sympatii do tej lektury, ani autora. Jednak doceniam to w jakie miejsca dotarł i że jednak o niektórych coś więcej skrobnął.