Często będzie tu padać pojęcie tożsamości, gdyż nie sposób inaczej pisać o drugiej książce Brit Bennett zatytułowanej Moja znikająca połowa. W jej kontekście przywołuje się czasami określenie wielkiej amerykańskiej powieści, bo poniekąd ma jej cechy: poznajemy kilka pokoleń rodziny na przestrzeni czasu i miejsc, która pozwala bohaterów ukształtować, zmienić, przewartościować. W przeciwieństwie jednak do większości znanych mi wielkich powieści amerykańskich książka Bennett jest pozbawiona dłużyzn i nadęcia, które odpychają przeciętnego czytelnika, uważającego, że owa powieść jest zbyt ambitna i pozbawiona akcji. Moja znikająca połowa jest powieścią dla każdego. Prosty język, trafne, ale kryjące łatwe do odszyfrowania metaforyczne zdania, sprawiają, że wymagający odbiorca doceni prostotę wyrażenia wartościowych spostrzeżeń, a inny będzie je sobie odnotowywać ze względu na ich mądre i refleksyjne brzmienie (choć nie są to refleksje na poziomie Coelho). Innymi słowy, dzieło Bennett przynależy do literatury środka. Ze względu podjęty tu temat jest to jej niewątpliwy atut.
Niedawno na booktubie u Madri pojawiła się refleksja, czy może nawet postulat, że literatura powinna pójść dalej. Zrezygnować z kolejnego przedstawiania problemu poprzez portretowanie jego ofiar, lecz pokazać ludzi, którzy przeciwstawiają się szeroko rozumianej przemocy czy wykluczenia i robią coś, by zmienić sytuację swoją i „swoich” (rozumiem ich jako osoby doświadczające represji z tego samego powodu, np. z powodu pochodzenia etnicznego, koloru skóry czy płci). I zastanawiam się, czy Moja znikająca połowa nie jest właśnie taką beletrystyką, która przełamuje schematy narracyjne o rasizmie (tu mowa o amerykańskim społeczeństwie w latach 60./80.), za pomocą bohaterek. Bo na przykładzie dwóch niemal identycznych (bliźniaczek) pokazuje, jakimi drogami mogą podążyć ofiary społecznego wykluczenia, tutaj konkretnie rasizmu. Można próbować uciec, łudząc się, że gdzieś indziej będzie inaczej. Można zaakceptować swoją tożsamość i związane z tym niedogodności (eufemistycznie rzecz ujmując). Można też próbować zmienić tożsamość, stać się kimś innym. Każda z tych decyzji zaważy na życiu obu bohaterek, własnym oraz siostry, każda wymaga wyrzeczeń. Stella, jedna z bliźniaczek, nie jest bynajmniej jedyną postacią w tej opowieści, która decyduje żyć jako ktoś inny od tożsamości przypisanej przez społeczeństwo.
Dlatego tytuł nie odnosi się tylko do przypadku rozdzielenia dwóch bliźniaczek, które jak dostrzega Early, stanowią dla siebie odbicie lustrzane i uzupełnienie, trudno pojąć jedną bez poznania drugiej. Znikających połówek, rozumianych tu jako bliskie osoby jest więcej: Desiree ucieka od męża, a jej nowy partner na chwilę się pojawia, by znów jako łowca zniknąć na parę miesięcy z powodu zlecenia, córki wyfruwają z gniazdka, a jedna z nich ma zwyczaj kończenia związków cichym wymsknięciem ze „wspólnego” mieszkania. Intymny i silny związek ze znikającą połówką podkreślony w polskim przekładzie tytułu poprzez dodanie zaimka dzierżawczego wskazuje na podwójność „ja” postaci. Jestestwo złożone z dwóch tożsamości: tej wyznaczonej, oczekiwanej przez innych oraz tej, którą chcemy przybrać lub czujemy, że jest ona nam bliższa.
Pytanie brzmi, i wokół niego kręci się powieść Bennett, czy możemy przybrać inną tożsamość, zastąpić starą nową? A może nowa tożsamość jest potrzebna, by wreszcie stać się kimś (sobą)? Czy da się wymazać przeszłość, zapominając o tym, kim się było, pozwalają, by niechciana połowa tożsamości zniknęła na zawsze? Bez wgłębiania się w treść, którą tytuł znakomicie puentuje, powiem tyle, że nie przypadkowa jest czynna forma imiesłowu przymiotnikowego. Proces trwa, nie dokonał się. Co więcej, może zostać odwrócony. Ale nie musi, bo „znikająca” odpowiada zarówno stanowi stopniowego „wygaszania”, jak i nie przeczy istnieniu stanu przeciwnego, „znikanie” może występować naprzemiennie z „pojawianiem się”. I w moim odczuciu oba stany opisującą życie bohaterów najlepiej. Bo czasem nieoczekiwanie ktoś może zechcieć nam przypomnieć, kim jesteśmy/byliśmy lub mamy być. I tych, a są to zazwyczaj „swoi”, trzeba unikać najbardziej, bywa, że trzeba stać się autorasistą.