Liczby ostatnie – Jarosław Maślanek

Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to stwierdzenie, że Liczby ostatnie są lekturą trudną. Waloryzacja tego faktu zależy jednak od odpowiedzi na pytanie, czy trudność wynika z ambicji i złożonej struktury powieści czy z braku komunikatywności? Waham się z odpowiedzią, bo albo przyznam się, że nie podołałam wyzwaniu, że nie jestem targetem itp. i w tym ochronię książkę przed krytyką negatywną albo podtrzymam swoją pozycję znawcy i zarzucę powieści chaos i nadmiar niedopowiedzianych elementów świata przedstawionego w Liczbach ostatnich.

Za przyjęciem pierwszej postawy przekonuje fakt, że powieść Maślanka, jak jego wcześniejsze, jest z pogranicza fantastyki – gatunku, w którym toleruję tylko dystopię: kreację świata niepokojąco podobnego do tego, ku któremu, wskutek działalności człowieka, jak i decyzji politycznych, zmierzamy. Liczby ostatnie do pewnego momentu spełniają to kryterium, potem przekraczając je, stając się powieścią (post)apokaliptyczną (to zależy, czy za moment apokalipsy przyjmiemy „Zet” – wtedy od początku mamy do czynienia z postapokalipsą – czy stan totalnego wyniszczenia świata, do którego zmierza fabuła, który przetrwać mogą tylko nieliczni Zdrowi). A to sprawia, że można podważyć moje kompetencje krytyczne do oceny tej powieści. Nie piszę o tym, by ochronić się przed ewentualnymi zarzutami, lecz by zarysować genezę dylematu, przed jakim stoję. Przynależność gatunkowa odpiera ataki na powtarzalność pewnych motywów czy schematu fabularnego, z kolei to, co wydaje mi się tu nieprzejrzyste (np. czym dokładnie jest „Zet” – zaraza to zbyt ogólne określenie, co było źródłem ostracyzmu społecznego wobec rodziny Grubela, co było przedmiotem projektu badawczego Profesora itd.) można zrzucić na karb braku wprawy w obcowaniu się z tego rodzaju literaturą i umiejętności czytania między wierszami czy poradzenia sobie z mnogością wątków i oswojenia nowych informacji o nieco abstrakcyjnych dla dzisiejszego człowieka problemach współczesnych bądź tych sprzed kilkudziesięciu lat (czyli przypadających na okres szkolny głównego bohatera) i (nie)udanych próbach ich rozwiązania przez władze.

Te niejasności nie mają wpływu na zrozumienie ogólnego przekazu książki, który został zresztą zasygnalizowany w jej opisie i jest dość oczywisty (przynajmniej dla tych, którzy przyjmują do wiadomości istnienie kryzysu klimatycznego). I choć trzeba wciąż go powtarzać, to ten alarmujący przekaz nie został ubrany w nowe szaty, które pozwoliłyby twórczo spojrzeć na ten problem inaczej. Stąd lektura nie przyniosła mi satysfakcji. Z kolei rosnąca podczas lektury liczba pytań o niedookreślone sytuacje w fabule, których podłoże jest nieznane, a w pewnym stopniu zostają one wyjaśnione pod koniec – co przy tak dynamicznie zmieniającym się świecie (w przeciwieństwie do aury, uniemożliwiającej rozróżnienie pór roku) ani trochę nie porządkuje tej wizji świata i dalej brniemy w nim zagubieni i nawet już niepróbujący zrozumieć, co się właściwie stało – nie tylko utrudnia komunikatywności powieści, ale też sprawia, że w pewnym momencie się poddajemy i rezygnujemy z tej uważności niezbędnej do złożenia wszystkich kawałków w jedną spójną całość. Często krytykuję dosadność i pozbawienie czytelnika przestrzeni na własne dopowiedzenia. Tu tej przestrzeni było, przynajmniej w moim odczuciu, za dużo. Może dlatego, że była to przestrzeń całkiem obca.

Nie trafiliśmy się.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *