Jeśli zacznę od zachwytu nad projektem okładki, który po pierwsze przyciągnął moją uwagę (cel marketingowy osiągnięty), po drugie symbolicznie i bardzo trafnie za pomocą trzech szczoteczek do zębów i innych gadżetów toaletowych oddaje relacje bohaterów powieści – bo ta niewinna szczoteczka jest pierwszą oznaką, że ktoś chyba tu pomieszkuje – to dlatego, że to najlepsza rzecz tej książki… By nie rzec dosadniej: jedyna bardzo dobra rzecz.
Dawno nie miałam w ręce książki okraszonej tyloma blurbami wychwalającymi debiut i wróżącymi nie tylko, że książka to murowany bestseller, ale też nazwisko autorki wypełni lukę po innym pisarzu (tu wymieniają Sally Rooney – czy mnie umknęła informacja o jej śmierci bądź decyzji o porzuceniu pisarstwa, skoro trzeba wypełnić po niej lukę?). Z tego powodu zwróciłam na nie uwagę i podczas lektury próbowałam znaleźć ich odzwierciedlenie w tym, co czytam. Przede wszystkim szukałam humoru (innego niż ironia, bo tej jest tu aż nadto) – nadaremno. A lubię brytyjskie poczucie humoru… Gwoli wyjaśnienia.
Trafne jest natomiast porównanie do Sally Rooney – nie tylko na wspólną narodowość obu autorek – bo mamy frapującą historię relacji dwojga ludzi (właściwie trzech, ale raz jest to relacja Avy z Julianem, a raz Avy z Edith), którzy eufemistycznie rzecz biorąc nie są banalni (zwłaszcza A. i J.). Choć o ile Marianne i Connell mimo swej nieoczywistości byli normalnymi ludźmi, w przypadku bohaterów Naosie Dolan można mieć co do tego wątpliwość (ale to też kwestia tego jak rozumiemy normalność). W wątpliwość należy jednak podawać wszystkie informacje, jakie przekazuje czytelnikowi Ava jako narratorka, która, jak zauważają jej znajomi, ma wypaczony ogląd siebie i innych – więc i my jej postrzeganie świata przejmujemy, jeśli nie nabierzemy dystansu. Myślę, że tu Julian może świecić przykładem – przy założeniu, że faktycznie jest taki, jak opisuje go Ava. Julian to najbardziej intrygująca postać w tej historii. Jego pragmatyczne do bólu podejście do życie, w którym stabilność ekonomiczną stawia wyżej niż realizowanie pasji, a związek oparty na sponsoringu jest dla niego wygodniejszy niż perspektywa mieszkania z kobietą widzącą w nim coś innego niż pieniądze (to byłoby niezrozumiałe). Wydaje się mężczyzną pozbawionym uczuć, za to bardzo ironicznym i to na ironii oparta jest jego relacja z Avą. I seksie przy okazji, o ile żadne nie jest w danym momencie w związku z kimś innym, bo oni razem ze sobą nie są – w co chyba sami do końca nie wierzą, skoro muszą to tak często sobie powtarzać. Zainteresowanie Julianem trzymało mnie przy tej książce do końca, bo liczyłam, że w końcu jego karty zostaną odkryte. Nie do końca, ale coś drgnęło, co pozwala go stawić w rzędzie moich ulubionych, powściągliwych bohaterów Jane Austen (Darcy, Knightley i pułkownik Brandon). Bo jakkolwiek Julian wydaje się postacią dziwną, jest bardzo prawdziwą.
Nie mogę z podobnym entuzjazmem wyrazić się o Avie, bo po pierwsze pierwszoosobowa narracja odkrywa wszystkie jej karty, choć czasem chciałoby się, by część schowała na zawsze w rękawie. Po drugie jest mocną kandydatką do najbardziej irytującej bohaterki literackiej. A zarazem wydaje się personifikacją wielu kompleksów Irlandczyków. Począwszy od ich marginalnego statusu względem Wielkiej Brytanii, co przejawia się nie tylko krytyką ich odmiany języka angielskiego, która jest niepoprawna, bo wzór stanowi mowa brytyjska (Ava jako nauczycielka angielskiego w Hong Kongu dopiero odkryje zasady jej ojczystego języka), ale i wypominaniem ich zaściankowości (w ocenie wielu Dublin wydaje się tylko większą wsią, jak można go porównywać z Londynem?) i kłopotliwą przynależnością terytorialną (to jest ta nasza Irlandia w Wielkiej Brytanii czy Eire?). Bohaterka do tych często spotykanych uwag dorzuca swoje o konserwatywnym prawie z zakazaną aborcją na czele (którą zalegalizowano po karygodnej kampanii z argumentami na poziomie komfortu malowania paznokci przy ciężarnym brzuchu… szkoda, że podobnie skutecznej argumentacji nie stosują przy kampaniach promujących zdrowy styl życia, przecież „ciąża spożywcza” nie tylko utrudnia zabiegi estetyczne, ale w skrajnych przypadkach może nawet uniemożliwić podtarcie tyłka). O tym, jak świadomość tego prawa zdeterminowała życiowe decyzje bohaterki dowiadujemy się dość szybko, gdy zdradza, że podczas studiów pracowała jako kelnerka, by uzbierać na fundusz aborcyjny. Dla mnie to jest najbardziej abstrakcyjny wątek, by z determinacją poświęcać tyle roboczogodzin na oszczędności na ten cel, który znajdzie uzasadnienie w życiu, ale nie musi, chyba że w Irlandii nie ma (było) dostępu do środków antykoncepcyjnych (Ava ani razu o nich nie wspomniała). Rozumiem oszczędzanie na różne wypadki losowe, tak jak rozumiem lęk przed stosunkami z mężczyznami – to jest uzasadnione, ale litości, kto planuje aborcję jakby niechciana ciąża była jednym z pewnych etapów w życiu każdej kobiety niczym pójście na studia czy podjęcie pracy zarobkowej lub założenie rodziny. To jednak, jak wspomniałam, zdeterminowało podejście bohaterki do związków, być może z tego powodu szybko wyjechała z ojczyzny, a bez lęku sypia tylko z bogaczami, bo ich stać na sfinansowanie zabiegu. (I tak jestem świadoma, że to prawo determinuje właśnie wiele Polek, które mam nadzieję, że oszczędzają od dawna nie tyle z myślą o aborcji, ale o wypadkach losowych w ogóle).
Padło z mojej strony wiele krytycznych poglądów, jednak fakt, że do ich wyrażenia, polemizowania z nimi książka prowokuje jest jej zaletą. Sądzę, że Ciekawe czasy to dobra propozycja na spotkanie klubów dyskusyjnych, bo można podebatować na problemy społeczne, jak i dywagować o nieoczywistych bohaterach, w tym o decyzjach Avy, które znajdą tyle samo zwolenników, co przeciwników, podobnie jak zakończenie (przewidziałam je, ale przez to mi się nie podobało). Przy czym nie jest to lektura wymagająca i obszerna, a sama historia jest interesująca, także ze względu na wątek nieheteronormatywny. Tym, co znacząco obniża moją notę o książce, jest jej koszmarny język. Może mylnie, ale zakładam, że wina leży po stronie tłumacza. Zdania są proste, na poziomie szkolnym, oderwane od siebie, jakby każde było pisane (lub tłumaczone dosłownie i) osobno, bez planu na kolejne. Co skutkuje utrudnioną komunikacją, nie wiadomo czego dotyczy ta informacja albo co narratorka miała na myśli albo powieleniem informacji (jakby czytelnik był mało ogarnięty). Przykład:
-Proszę pani, a pojechała pani do Paryża? – zapytał jeden z chłopców. Chodziło mu o to, czy byłam kiedyś w Paryżu.
– Byłam – odparłam w nadziei, że wywnioskuje z tego, jak powinien poprawnie sformułować pytanie.
Razi też ubogie słownictwo, choć wyszczególnione zostają różne warianty wyrażeń (co pozwala autorce zaprezentować jej wiedzę i doświadczenie społeczne ze studiów ukończonych zarówno w Dublinie, jak i Oxfordzie), jakie można używać w języku angielskim, gdy Ava przygotowuje się do zajęć, to jej myśli oraz dialogi bohaterów brzmią, jakby wszyscy skończyli szkołę podstawową, a nie uzyskali wyższe wykształcenie. Innymi słowy fatalny styl odziera powieść z literackości, a czytelnika z przyjemności lekturowej.
„Ciekawe czasy” to interesujące spojrzenie na współczesne związki. Zdecydowanie warto po nią sięgnąć.