Jak potoczyłyby się losy Marii Curie-Skłodowskiej, gdyby Pierre zmarł przed otrzymaniem nagrody Nobla? I pozostawiłby ją samą z poczętym dzieckiem? Jak wyglądałby program Julii Child, gdyby była naukowczynią? To pierwsze z wielu skojarzeń, jakie przywołuje los Elisabeth Zott, protagonistki debiutanckiej powieści Bonnie Garmus. Opisując specyficzną, bezkompromisową osobowość Zott porównuję ją do Temperance Brennan z Kości, ktoś inny równie trafnie dostrzegł podobieństwo do Sheldona Coopera. Ale dzięki temu Zott potrafi zawalczyć o swoje, nie poddaje się i realizuje to, do czego została powołana – badania naukowe. Bohaterka jest chemiczką, samotną matką i gwiazdą kulinarnego programu – wybitnie gotuje, bo gotowanie to czysta chemia – jak twierdzi. Kto odwiedzi jej dom, przekona się, że zamiast kuchni jest laboratorium, a zwyczajne czynności jak parzenie kawy urastają do rangi złożonego procesu reakcji chemicznej. W jej wypowiedziach wyjaśniających, dlaczego coś należy robić w taki sposób i jaka reakcja zachodzi podczas ubijania jajka, wybrzmiewa Hervé This, który związki kulinariów z prawami chemii wyjaśniał w Kuchni i nauce.
Na niekorzyść sytuacji bohaterki wpływa fakt, że jest amerykańską kobietą żyjącą w latach 50. Z tego powodu nie uzyskała magistra i nie mogła zrobić doktoratu – bo miejsce kobiety jest w domu, a jej celem życiowym powinno być znalezienie męża i urodzenie dziecka. Pewna siebie kobieta, która wskazuje błędy swojemu promotorowi? Trzeba ją poskromić dobrze znaną metodą. Nie tylko ją i nie tylko za ambicje naukowe. Gdy mężczyznę nie stać na merytoryczną dyskusję, ucieka się do broni biologicznej.
Elisabeth udaje się dostać pracę w laboratorium, co prawda na stanowisku asystentki, ale przynajmniej ma dostęp do niezbędnych narzędzi. Jednak jej niepokorność i stanowczość nie ułatwia drogi, budzi niechęć w kadrowych i gdyby nie pewien sponsor, który uparł się finansować tylko jej badania, pewnie szybciej pożegnałaby się z pracą. Jej geniusz odkrywają jej najbliżsi współpracownicy, z czego czerpią garściami, bo sami nie są dość zdolni, a przecież nikt nie uwierzy i nie potraktuje poważnie wyników badań publikowanych przez kobietę. Jak wspomina sama bohaterka Curie-Skłodowska była wyjątkiem, a częściej naukowczynie dzielą los żony Einsteina, której kariera zostaje przerwana ciążą i służeniem mężowi, by ten wolny od domowych obowiązków mógł rozwijać się jako naukowiec. Dlatego Zott, gdy wchodzi w związek z wybitnym chemikiem, kandydatem do Nobla, zastrzega, że nie chce małżeństwa (by zachować swoją podmiotowość, a nie zostać Carlową Jonesową) i dzieci. Z tym drugim jej nie wyszło, a szybko się przekonała, że za nieślubną ciążę karze się tylko i wyłącznie kobiety.
Lekcje chemii to ukłon w stronę Mistyki kobiecości Betty Friedan, czego najlepszym przejawem jest konflikt między męską, producencką wizją programu kulinarnego a tym, co próbuje z niego zrobić Zott. I to, jak to oddziałuje na widzki, które wreszcie poprzez codzienne gotowanie mogą naukowo się rozwijać, używając naukowego języka. Popularność programu uwypukla głód wiedzy i możliwości rozwoju u gospodyń domowych, duszących się w czterech ścianach domu. W serialu Julia jest scena, w której Betty Friedan podchodzi do Child i zarzuca jej, że swoim kulinarnym programem propaguje patriarchalne role społeczne kobiet, miast pomóc im się z tego wyzwolić. Choć telewizyjne konflikty i wyzwania Zott i Child mają wiele wspólnego, tej pierwszej udaje się odpowiedzieć na rzeczywiste, a nie wyobrażone, potrzeby kobiet. Obraz ówczesnego postrzegania kobiet dopełnia stosunek nauczycieli do Mad, córki Elisabeth. Pomijając jej nieślubne pochodzenie, zastrzeżenia u nauczycieli budzi to, że Mad nie chce różowych emblematów, a także jak na swój (podniesiony) wiek zdaje się mieć zbyt dużą wiedzę (i niewygodną – ludzie zwierzętami?!). W tej ilustracji patriarchalnego systemu nie zabrakło sąsiadki reprezentującej kobiety uwikłanych w nieudane małżeństwa naznaczone przemocą, od których są uzależnione finansowo, gdyż dla małżeństwa i domu porzuciły edukację i pracę. I w tej wielopłaszczyznowej powieści feministycznej brakuje jednego, w świetle czego wymowa książki staje się kalką drugiej fali feminizmu – rażąca wydaje się nieobecność czarnoskórych kobiet (przy moim zachwycie nad tą powieścią chciałabym wierzyć, że może jednak coś przeoczyłam).
Tym, co wyróżnia Lekcje chemii, jest język. Autorka nie oszczędza opisów chemicznych reakcji czy nazywania zwyczajnych produktów spożywczych za pomocą związków chemicznych. To zarazem nie odbiera powieści lekkości i przyjemności czytania, bo jest to w taki sposób podane, że bez trudu orientujemy się, o czym jest mowa. Relacje między naukowym słownictwem opisującym zwyczajne czynności są jednym ze źródeł humoru tej powieści. Humor równoważy ciężar dramatycznych wątków związanych z przemocowymi doświadczeniami Zott i innych bohaterek, po których lekturze odkładam powieść, czasem na kilka dni, by ochłonąć. Skala negatywnych emocji, jakie mi towarzyszyły przy tych fragmentach, porównuję do tych, które sprawiły, że nie mam siły wracać do oglądania Opowieści podręcznej (choć pierwszy sezon pochłonęłam w dwie noce). Jednak niebanalna i silna bohaterka oraz kilku jej przyjaciół, mimo przeciwności stojący po jej stronie, była powodem, dla którego chciało się wrócić do tego niesprawiedliwego świata i w nim tkwić bez końca, by tak jak cytowana na okładce Nigella Lawson, być zdruzgotaną, gdy przeczytało się już ostatnią stronę.
Lekcje chemii są lekką i przyjemną obyczajówką, a zarazem bardzo trudną i emocjonalną, wywołującą całą gamę emocji, pełną odpychających wątków, od których nie sposób się oderwać. Bonnie Garmus osadziła fabułę w jednym z ciekawszych okresów historii feminizmu, w momencie poprzedzającym gruntowne przemiany. Do tego chętnie eksploatowanego przez popkulturę okresu wprowadziła nową perspektywę – naukowczyni (nie artystki czy pisarki, która poprzez twórczość próbowała wyzwolić się z kajdan patriarchatu). Jest to perspektywa mało znana, bo niewielu kobietom wówczas udawało się w pełni zrealizować swoje aspiracje, społeczny nacisk wymuszał na nich dostosowanie się do oczekiwanej dla ich płci roli. To mogło udać się tylko tak upartej, pewnej siebie i niestandardowej kobiecie jak Elisabeth Zott. Jej niestandardowość autorka podkreśliła oryginalną przestrzenią (domową) i sposobem opisywania oraz doświadczania świata. A zarazem poprzez liczne nawiązania do rzeczywistych postaci i popkultury opowieść wydaje się mocno osadzona w realiach, które przynajmniej pośrednio znamy.
To powieść jedyna w swoim rodzaju, literacki powiew świeżości, który trafi w gusta mniej i bardziej wybrednej czytelniczki. Uwielbiam tę powieść!