Anna Malinowska dała mi się poznać za sprawą Brunatnej kołysanki jako reporterka sprawnie poruszająca się w meandrach niewygodnej, nieraz wstrząsającej historii. Tym razem oferuje nam liczącą przeszło sto lat historię obszaru, który obecnie jest nazwany Katowicami. I pisząc obecnie, nie mam na myśli krótkiej historii Stalinogrodu, o której Malinowska także wspomina, przywołując mało znany przykład jedynego faktycznego przejawu buntu przeciwko zmianie nazwy. Współczesne Katowice to zlepek dzielnic, które jeszcze kilka dekad temu były odrębnymi sołectwami, a nawet gminami. I początkowo zdawać by się mogło, że reportaż jest zbudowany z reprezentatywnych mikrohistorii poszczególnych dzielnic – dzięki czemu całość jawiłaby się jako mapa lokalnych kontekstów, rozdźwięków i górnośląskiego dziedzictwa. Autorka jednak nie poszła tym tropem, skupiła uwagę na zaledwie kilku obszarach, tym o najbogatszej i najciekawszej historii, którą w głównej mierze napisał przemysł, poświęcając (słusznie) więcej miejsca.
Warto nadmienić, że relacja reporterki z podjętym tematem jest bliska, gdyż Malinowska wychowała się na Giszowcu. Zna tę społeczną tkankę od podstaw, opisuje mentalność, miejsca i problemy, które towarzyszyły jej od zawsze, zmiany, które mogła sama zaobserwować. Nie jest osobą z zewnątrz, która niepewnym krokiem próbuje uchwycić esencję miejsca o trudnej historii, bo naznaczoną podwójną narodowością wpisaną w tożsamość Ślązaka, ciągłym stresem i tragediami związanymi z warunkami pracy w kopalniach i hutach, upadkiem przemysłu i ogromnym bezrobociem czy wreszcie żmudną próbą rewitalizacji terenów industrialnych. Reporterka pisze sporo o górnośląskim przemyśle, bo to on ukształtował Katowice i sąsiednie miasta, ich społeczność i doświadczenia. Jednak w przeciwieństwie do Ballady o śpiącym lwie, reportażu o Bytomiu napisanym przez całkiem niezwiązaną z regionem Agatę Listoś-Kostrzewę, książka Malinowskiej nie jest tylko opowieścią o górnictwie, do którego przez oczywiste skojarzenia tak łatwo jest sprowadzić narracje o śląskich miastach.
Autorka przygląda się losom mniej lub bardziej znanym personom, począwszy od członków rodziny Skibów (Krzysztof był sołtysem Katowic, zanim te zyskały prawa miejskie), przez pewnego piotrowickiego piekarza – jednego z wielu, których wywieziono do obozów pracy do Związku Radzieckiego i Natalię Piekarską, nastolatkę, która zaprotestowała przeciwko Stalinogrodowi, po znanych artystów Teofila Ociepki czy Kazimierza Kutza – ten ostatni próbował z mizernym skutkiem ożywić kulturalnie swoje Szopienice. Poprzez te indywidualne historie autorka ukazała pewne reprezentatywne zjawiska dla tego obszaru, a zarazem uniknęła ogólnego, anonimowego obrazu społeczeństwa.
Od Katowic idzie słońce był dla mnie bytomianki lekturą odkrywczą, uświadamiającą jak naprawdę słabo znam i historię, i geografię Katowic (choć o tym drugim przekonuję się za każdym razem, jak samochodem błądzę, próbując wyjechać z Doliny Trzech Stawów na ulicę Chorzowską; tu jednak mam na myśli to, że o niektórych dzielnicach wcześniej nie słyszałam). A także pewne stereotypy czy konflikty międzymiastowe lub międzydzielnicowe okazały się zjawiskiem czy obrazem mocno zakorzenionym w historii, przez co odpornym na zmianę jego postrzegania. To interesujący reportaż sprawnie łączący współczesne problemy i działania z ponad stuletnim dziedzictwem materialnym i niematerialnym.