[Recenzja pierwotnie ukazała się w „Ińskie Point” nr 3-4/2022]
Tak chłodno patrząc, trzeba się zgodzić z opiniami, że Chrzciny stanowią typowy dramat rodziny osadzony w realiach PRL-u, którego dramaturgia jest budowana na ogranych wątkach: powrót brata, tajemnica z przeszłości i inne grzeszki tworzące pęknięcia w idealnej fotografii rodzinnej, a także ściśle związana z czasem akcji konfrontacja między światem komunistów i katolików. Są to jednak motywy sprawdzone, które pozwalają filmowcom w kolejnej odsłonie opowiedzieć o polskiej mentalności ukształtowanej przecież w konkretnym środowisku rodzinnym, społecznym i politycznym, a jej echa wybrzmiewają do dziś. Można zarzucić, że filmowcy ciągle sięgają po dość barwne realia epoki minionej, ale to są czasy, które ukształtowały ich wrażliwość.
I z takiej perspektywy można ocenić dzieło Jakuba Skocznia urodzonego w 1964, który po latach „siedzenia” w dokumencie i serialach wyszedł z pełnometrażowym debiutem fabularnym. Nie chcę dopatrywać się wątków autobiograficznych, ale to dość wymowne, że o latach 80., o których reżyser powiedział: „To taki początek naszej historii. Wtedy wszystko rodziło się na nowo”, Skoczeń zdecydował się opowiedzieć poprzez fabułę. Jakby ciężar własnych doświadczeń tego okresu nie pozwalał uchwycić tego w formie dokumentu. A może nie. A może twórca podążył za trendami w kulturze i stwierdził, że o latach 80. też ma coś do powiedzenia?
Bez względu na motywacje, nie obyło się bez przeszkód w realizacji filmu. Zdjęcia przerwała pandemia, a gdy po pierwszym lockdownie udało się dokończyć film, kolejne obostrzenia opóźniały premierę, by na festiwalach zagościć ostatniej jesieni.
Akcja Chrzcin rozgrywa się 13 grudnia 1981 roku. Nowa sytuacja polityczna bez wątpienia zaburzyła dotychczasową codzienność i podważyła plany wielu ludzi, w tym plan Marianny, która tej niedzieli chce ochrzcić nieślubnego wnuka, a przy okazji znów zintegrować rodzinę. Od wczesnych godzin rannych, gdy u proboszcza słyszy przemówienie Jaruzelskiego, jej idealny domek z kart się sypie. Mimo to postanawia za wszelką cenę utrzymać go w pierwotnym kształcie. Niczym Alex z Goodbye Lenin próbuje zanegować rzeczywistość i podtrzymywać rodzinę w przekonaniu, że nic się nie wydarzyło. Ma świadomość, że informacja o stanie wojennym może sprawić, że synowie wyjadą, a z zaplanowanej uroczystości rodzinnej nic nie wyjdzie. W tym celu podejmuje szereg nieracjonalnych decyzji, jak np. schowanie radia czy przecięcie kabla od telewizora, które wprowadzają do naładowanego dramatycznymi wątkami filmu elementy humorystyczne. Scen komediowych w Chrzcinach jest więcej, dzięki czemu ciężar fabuły zostaje zrównoważony i faktycznie mamy do czynienia z komediodramatem.
Choć postać grana przez Katarzynę Figurę wydaje się przerysowana i sztampowa, z biegiem akcji coraz bardziej odrealniona – nie można wyjść ze zdumienia z metamorfozy, jaką przeszła aktorka. Nie jest to bowiem typowa rola, z którą kojarzymy Figurę. Marianna jest posiwiałą dewotką, mieszkającą w górskiej chatce, poświęcająca dużo energii i nerwów na to, by utrzymać rodzinę w ryzach. Jednak im bardziej się stara, tym bardziej dzieci wymykają się: Wojtek został komunistą, Hanka urodziła dziecko, którego ojciec jest nieznany, Irena chce się związać ze spekulantem, Tolo wpada w ciągi alkoholowe, a najstarszy, wydawało się idealny, syn będzie się rozwodził. Trudno ocenić, czy bohaterka jest świadoma, że traci panowanie nad rodziną. Podziw jednak budzi, z jaką determinacją Marianna chce doprowadzić do uroczystości, nawet jeśli przyjdzie jej pozamykać w komórce niewygodnych gości, a nachodzących milicjantów zmusić do podwózki do kościoła. Bo bohaterów, którzy mają „dobre” intencje i chcą poprawić coś w rodzinie, jest więcej. Tolek w ramach prezentu dla siostry sprowadza do domu fotografa, o którym krążą już plotki, co do jego powiązań z dzieckiem Hanki czy Służbą Bezpieczeństwa. A miejscowy proboszcz i jego seminarzysta próbuje namówić fotografa i Hankę do ślubu – choć poza nią samą przecież nikt nie wie, kto jest ojcem. Do końca nie wierzymy, że wciąż przekładane chrzciny dojdą do skutku, zwłaszcza gdy konflikt rodzinny wchodzi w punkt kulminacyjny polegający na wzajemnym unicestwieniu. (Mam wrażenie, że mniej więcej od Ataku paniki częstotliwość takich scen w polskim kinie wzrosła).
Może znów na ekranie widzimy rodzinną rozpierduchę, której dramaturgię podkręcają już mocno filmowe realia historyczne, ale to wciąż szczery i uniwersalny obraz polskiego społeczeństwa, z jego wszystkimi wadami i tym, co stoi u podstaw jego siły przetrwania (bez względu czy jest to polityka czy religia). Okraszenie tej prawdy humorem sprawia, że przeglądanie się w jej odbiciu aż tak bardzo nie boli. Ja wciąż nie mam dość takich filmów i z tego, co zaobserwowałam, ińska publiczność także. Czasami korzystanie czy nawet powielenie sprawdzonych scenariuszy okazuje się najlepszym rozwiązaniem na film, który nie jest zakłamany i infantylny, a przy tym dostarcza widzom rozrywki.