Premiera tygodnia cz. 2: Nie cudzołóż i nie kradnij, reż. Mariusz Kuczewski

Gdy po pokazie zapoznałam się z oczekiwaniami użytkowników pewnego portalu filmowego wobec Nie cudzołóż i nie kradnij, które wprost mówiły, że po 20 latach czekają na dobrą polską komedię gangsterską – zrobiło mi się ich żal. Bo na tę przyjdzie im jeszcze trochę poczekać. Obecność Cezarego Pazury w obsadzie nie gwarantuje powrotu Poranka kojota czy Chłopaki nie płaczą, choć odgrywana przez niego postać może wzbudzać nostalgię za kinem lat 90.

O dziwo problem filmu Mariusza Kuczewskiego nie leży w humorze, którego we współczesnych komediach często brakuje. Tutaj również widownia nie rechotała, ale jest kilka scenek, przy których można parsknąć śmiechem, oraz zabawny wątek z kurierem, stanowiący reprezentatywny głos Polaków niecierpliwie wyglądających doręczenia paczki. Nawet można przeboleć scenariusz, którego banalność została wzbogacona o szkatułkową kompozycję. Ona ostatecznie spaja wszystkie wątki i na większość z nich pozwala spojrzeć z dwóch perspektyw, dzięki czemu mamy pewność, że coś, co wydaje się dziwne i niejasne, niebawem zostanie objaśnione.

Problem leży w papierowych postaciach – właściwie tylko postać księdza Mariusza (Mariusz Drężek) zyskuje wielowymiarowy portret człowieka w kryzysie. Człowieka, którego motywacje możemy zrozumieć, a nawet mu współczuć. Co może wydać się dość paradoksalne w tej opowieści o wydźwięku mocno krytycznym wobec katolicyzmu, który został tu przedstawiony jako religia hipokryzji. Jej czołowym reprezentantem jest tu Krupnik, żyjący w przekonaniu, że zabija innych w imieniu Boga, co go zwalnia z piątego przykazania. Generalnie kwestie moralne w tym filmie wydają się totalnie na opak i jeśli jest w nich jakaś logika, to można ją ewentualnie pojąć w zaawansowanym stadium upojenia. Bo nawet bardzo dosłowny w swym przekazie tytuł, zdaje się przerzucać winę na ofiary. Skoro ktoś cudzołoży, może zostać okradziony, skoro ktoś kradnie, może zostać zabity. Czyny złodzieja i mordercy okazują się w tym przesłaniu usprawiedliwione: karzą winnych. Na refleksję o dysproporcji między uczynkami nie ma tutaj miejsca. I można byłoby na to przymknąć oko, w końcu to komedia, nie traktujmy tego poważnie. Tylko że w rzeczywistości bardzo często zbrodnie są właśnie usprawiedliwiane przewinieniami ofiar, jakby oprawca miał prawo do samosądu. Skoro reżyser (jak przyznał na spotkaniu) aspirował do tego, by w jego filmie było miejsce na wątki filozoficzne dotyczące natury ludzkiej oraz jaki jest Bóg, tak właśnie widzę efekt jego refleksji etycznych. I po seansie trochę zabawne wydaje mi się to, że choć przez moment pomyślałam o tym, by jako kontekst przywołać Dekalog Kieślowskiego.

Kolejna rzecz, która bardzo zgrzyta w tym obrazie to strona formalna. O ile ścieżka muzyczna zdaje się stanowić spójną kompozycję utworów żałobnych, jakże adekwatnych do tego, co się rozgrywa na ekranie, o tyle efekty wizualne to już przerost formy nad treścią i mają uzasadnienie tylko w pierwszym przypadku, ponieważ bohater był pod wpływem środków odurzających. Kolejne sceny slow motion mogą co najwyżej pełnić funkcję powracającego, irytującego refrenu, bez którego lepiej byłoby się obejść. Jedna z takich scen prezentuje erotyczne uniesienie kochanków – nie wiem po co, ponieważ relacja między nimi jest już widzowi doskonale znana. Ta scena zresztą po raz kolejny pokazuje, że polskie kino ma ogromny problem z kręceniem zmysłowych aktów.

Nie chcę tu wprost sugerować, co powinno znaleźć się za przeczeniem „nie” w kontekście tego filmu, ale jeśli już złamać to recenzenckie przykazanie, to lepiej poczekać, aż produkcja przeniesie się na mniejszy ekran. Może dzięki temu pewne szczegóły, które są dostrzegalne tylko na kinowym ekranie – parafrazując argumentację Bartłomieja Firleta na rzecz chodzenia do kina – nie będą aż tak bardzo kuły w oczy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *