Zwieńczeniem mojego minimaratonu z twórczością Houellebecqa był powrót do Cząstek elementarnych, uchodząca za czołową pozycję autora, od której zresztą czytanie „współczesnego de Sade” zaczęłam kilka lat temu. Jak wyznawałam w poprzednich tekstach, lekturę tej powieści nie wspominam najlepiej, nie było w niej nic, co by mnie zafrapowało na tyle, by zapamiętać z niej cokolwiek (mimo omawiania jej na zajęciach). Równie złe doświadczenia mam z jej ekranizacją. To udane spotkania z kolejnymi powieściami Francuza sprawiły, że w jego na wskroś odpychającej prozie jest coś wartego uwagi: radykalne poglądy, z którymi można się nie zgadzać, ale skłaniają do przemyśleń. Pozytywne doświadczenia z czterema z pięciu powieści Houllebecqa oraz jednym jego zbiorze esejów wprost sugerują, że z pierwotnym odbiorem najbardziej cenionej książki twórcy było coś nie tak. Może to nie był właściwy czas na tę lekturę. Dlatego po bodajże ośmiu latach podjęłam się relektury. I po zamknięciu książki mam kilka wniosków.
Nie była to kwestia nieodpowiedniego momentu na lekturę. Obecnie chciałam ocenić tę powieść o pół stopnia niżej niż wówczas, ale stwierdziłam, że nie jest to tak duża różnica i pozostawiłam ocenę bez zmian. Wiem natomiast, że w przeciwieństwie do pozostałych powieści Houellebecqa znowu będę miała czystkę w głowie, nie zapamiętam nic z tego, co tam się działo.
Pora więc zastanowić się, dlaczego równolegle przedstawiana historia dwóch przyrodnich braci o innym temperamencie i ścieżce życia nie ma takiej siły oddziaływania jak pozostałe książki Francuza? Pierwsza koncepcja: autor potrafi wykreować wyraziste, ale i zakompleksiona męskie postaci o radykalnych, często seksistowskich poglądach, często stanowiących autorskie alter ego. Pod warunkiem, że jest to jeden bohater i może mu całkowicie poświęcić uwagę. Nawet w Możliwości wyspy, gdy narrację prowadzą trzy istoty, w praktyce to jest jeden człowiek oraz jego dwa klony. Pozostaje jedna osobowość, która przejmowana przez kolejne pokolenia neoludzi, ulega pewnym modyfikacjom, ale wciąż jest to ten sam człowiek. W Cząstkach elementarnych Bruno i Michel są skrajnie różni, czasami się spotkają, ale zazwyczaj wiodą zupełnie inne życie z dala od siebie. Żaden z nich nie jest tak wyrazistą postacią jak Daniel (Możliwość wyspy), Michel (Platforma) czy Francois (Uległość). Tutaj autorowi zabrakło „schizofrenii”, aby przełączając się między postaciami, być nimi totalnie.
Podobny problem tkwi w światopoglądowej ramie powieści. Brakuje konkretu. Otrzymujemy ogrom wypowiedzi na temat spraw i osób przeróżnych (już sam opis na okładce sygnalizuje, ilu grupom społecznych oraz cenionym osobowościom pisarskim i nie tylko obrywa się w tej książce). Być może dzięki temu powieść ta zyskała takie uznanie, bo każdy znajdzie w niej jakiś wątek, odpowiadający poglądom czytelnika. Jest tu co wybierać, winnych i niegodziwych w powieści nie brakuje. Pojawiają się motywy, jak klonowanie i koncepcja neoludzi, czy rozważania na temat życia bez religii czy seksu, które są nam dobrze znane z innych powieści. W tych jednak dostają większą przestrzeń na ich rozwinięcie, erudycyjne umocowanie i prowokacyjne oddziaływanie. Nagromadzenie przyczynków do krytyki społecznej w Cząstkach elementarnych powoduje, że one się rozmywają, znikają w tłumie. Parafrazując znane powiedzenie, krytykując wszystko, tak naprawdę nic nie jest poddawane krytyce.
Cząstki elementarne to najmniej radykalna powieść Houellebecqa. Brakuje w niej pazura, którym draśnie zasłonę komfortu czytelnika. Houllebecq przecież uwielbia drażnić czytelników. Problem Cząstek elementarnych nie polega na tym, że książka się nie podoba (jak to bywa w przypadku pozostałych powieści), tylko na tym, że jest nijaka. To przykład beletrystyki, która nie odpycha, by później wbrew sobie znów przyciągnąć, lecz pozostawia mnie całkiem obojętną.