Na każdą książkę Schmitta czekam z niecierpliwością, bo każda w szczególny sposób na mnie oddziałuje, skłania do poszukiwań kodu inspiracji, które wpłynęły na autora i takie konkretne ujęcie danego tematu. Wychodzi to czasem lepiej, czasem gorzej, ale w Małżeństwie we troje to Schmitt chyba osiągnął mistrzostwo. Każde z opowiadań wzbudza wiele emocji, refleksji na temat życia i pewnych relacji między istotami żywymi, nad których istnieniem w naszej rzeczywistości specjalnie się nie zastanawiamy.
Pierwsze opowiadanie „Dwóch panów z Brukseli” porusza problem nie samego homoseksualizmu i jego miejsca w społeczeństwie, ale przede wszystkim niezmiennych praw par o tej orientacji. Główną rozterką tytułowych bohaterów jest bezdzietność. Tego faktu nie da się zmienić, homoseksualiści nigdy nie będą mieli owocu swojej miłości, nawet po legalizacji małżeństwa, po przyznaniu im prawa do adopcji dziecka. I chyba w tym tkwi nienaturalność takiego związku i miłości. Z drugiej strony, narrator zwraca uwagę, że związek dwojga osób tej samej płci może być trwalszy i pozbawiony wielu nieporozumień, gdyż większość z nich wynika z braku znajomości „natury” drugiej płci. Osoby z tej samej płci rozumieją się znacznie lepiej, tu nie ma problemów z domysłami, odmiennymi potrzebami (a przynajmniej nie na taką skalę jak u par heteroseksualnych).
Kolejne opowiadanie to tytułowe „Małżeństwo we troje”, przez nie przebijają wątki autobiograficzne, czyli mamy do czynienia z autokreacją pisarza i fascynacją muzyką Mozarta (o szczególnych uczuciach Schmitta względem tego kompozytora można przeczytać w Moje życie z Mozartem). Jedna kobieta, która nie doceniała twórczości swojego pierwszego męża, nie rozumiała fascynacji tym pierwszym drugiego męża. To historia o tym, jak wielbienie jakiegoś artysty prowadzi do potrzeby częściowego utożsamienia się nim. Przez małżeństwo z jego żoną ma bliski dostęp nie tylko do twórczości kompozytora, ale też może wczuć się w jego rolę męża. (Nie wiem, jakbym mogła to przełożyć na moje uwielbienie Schmitta, mam wyjść za niego czy jego żonę?)
Schmitt nie napisał chyba zbioru opowiadań, w którym nie pojawił się wątek wojny światowej i faszyzmu. To pojawia się w „Psie”. Początkowo nic nie wiemy o doktorze Heymannie, który od 40 lat stale przygarnia owczarka niemieckiego, któremu nadaje ciągle to samo imię. O tym zamkniętym w sobie człowieku nie wiele więcej wie jego córka i pisarz, z którym ów doktor nawiązuje w miarę bliski kontakt. Najbliższy kontakt ma jednak z psem. To dzięki psu ten mężczyzna żył i funkcjonował w społeczeństwie, dał radę samotnie wychować córkę. Bo to pies przywrócił mu nadzieję, że jest człowiekiem, który zasługuje na uwagę i przede wszystkim życie. Ja bez przeżyć traumatycznych na własnej skórze bardziej wierzę w zwierzęcość niż w człowieczeństwo, a człowiek po doświadczeniach z Auschwitz… Całkowicie rozumiem jego postawę.
Duże emocje wywołuje też opowiadanie „Serce w popiele”. Tu Schmitt porusza etyczne kwestie związane z transplantologią. Fabuła jest tu o tyle złożona, że w jednej rodzinie mamy dawcę i biorcę organu. To pozwala jednej bohaterce spojrzeć na sytuację z dwóch stron, mieć świadomość, że bliska osoba (w pewien sposób) oddała swoje życie dla kogoś, a zarazem inna bliska osoba, dzięki takiej osobie żyje. W takiej sytuacji są dwa wyjścia, pokochać jeszcze mocniej żyjącego człowieka lub wręcz przeciwnie, z żalu, silnego bólu wynikającego z pewnej niesprawiedliwości posądzać biorcę o egoizm i czuć potrzebę zemsty, odebrania życia także i drugiej osobie. Choć druga postawa może wydawać się przerażająca, wydaje mi się, że to tymczasowa bardzo impulsywna reakcja matki, której odebrano dziecko, aby inne mogło żyć. I uważam, że to powinno się uwzględnić przez wydawaniem sądu. Schmitt w tym opowiadaniu rozważał, czym są nasze narządy, z jednej strony są to zwykłe części ciała każdego niemal człowieka, z drugiej strony są fundamentem życia. Mają dwoisty charakter, z jednej strony, jeden narząd życia nie daje, czyni to przy współpracy z masą innych, z drugiej strony, kiedy reszta zawala na całej linii (mówiąc prostacko), może odłączyć się od niego i być częścią zamienną w innym organizmie i tą jedyną nadzieją, od której zależy działanie innych części. Innymi słowy może być tym głównym źródłem życia.
Ostatnie opowiadanie też dotyka problemów natury etycznej, wad wrodzonych i krąży wokół dziecka. „Dziecko upiór” to dramat obciążonych genetycznie wadami rodziców, którzy muszą podjąć decyzję wobec życia dziecka, które za kilkanaście tygodni ma przyjść na świat. Dziecka, które będzie chore i nie wiadomo jak długo będzie żyć i jak to życie będzie przebiegać. Decyzja jaką podjęli przybiera upiorną postać wybawicielki ich życia. Pisząc to, właśnie sobie uświadomiłam niejednoznaczność tej postaci dziecka upioru, które nie tylko przypomina rodzicom o decyzji, jaką podjęli kilka lat wcześnie, ale też w jej rękach leży ich życie. Ona wybrała inaczej.
Ostatnia część książki, czyli słowo od autora to rozdział, który przydałby się w wielu jego poprzednich tytułach. To miejsce, w którym można skonfrontować swoje refleksje i przemyślenia z zamiarami Schmitta i jego uczuciami towarzyszącymi podczas pisania i źródłami inspiracji. Innymi słowy – to jest ta magiczna część mówiąca: „co autor miał na myśli”. To niesamowicie satysfakcjonujące, kiedy twoje spostrzeżenia pokrywają się lub uzupełniają się z refleksjami pisarza. Z racji tego, że każde opowiadanie w jakiś sposób nawiązywało do rzeczywistych postaci i sytuacji – te informacje nie są tylko ciekawostkami, ale pozwalają traktować te opowiadania lub minipowieści jako coś więcej niż dzieło literackie – jako przedmiot rozważań psychologicznych, etycznych, kulturoznawczych, socjologicznych itp. Dlatego też moje wrażenia z tejże lektury w duże mierze mają charakter eseistyczny.
Myślę, że taki charakter i taka objętość recenzji najbardziej oddaje to, jak wyjątkową lekturą była najnowsza powieść Schmitta, obok której nie da się przejść obojętnie. Wiem, że przez moje wielbienie tego francuskiego pisarza trudno oceniać w miarę obiektywnie. Ale tu, wydaje mi się, że literacko Schmitt pokonał samego siebie i za tę książkę powinien dostać jakąś nagrodę, bo opowiadania (wychodząc już poza moralnie problemową treścią) zaskakują, „dają w pysk”, „wbijają kołek w serce” i… nie, głowy nie odcinają, ale robią w niej taki emocjonalny miszmasz, że odcięcie jej okazuje się nie być takim najgorszym rozwiązaniem.
Ocena: 6/6
Czytałam naprawdę skrajne opinie o tym zbiorze opowiadań, ale twoja recenzja pozbawiła mnie wszelkich wątpliwości! Bardzo się cieszę, że Schmitt jest w formie, bo nie ukrywam, że poprzednio czytane teksty trochę mnie rozczarowały. Poza tym tematyka opowiadań z tego tomu wybitnie mi odpowiada, więc nie mogę się już doczekać lektury!