Mówi się, że każdy dobry film musi mieć scenę z pociągiem. O tym pomyślałam, przy pierwszych opowiadaniach Munro ze zbioru Drogie życie. Niestety, nie we wszystkich był obecny pociąg, więc koncepcja uznania tego motywu jako wspólnego dla tego zbioru opowiadań odpadła. I tym samym (stosując analogię do filmu) czuję się usprawiedliwiona. Bowiem nie uznaję twórczości Munro za wybitną, a nagrodę Nobla przyznałabym zupełnie komuś innemu. A konkretnie osobie, której opowiadania są łatwo przyswajalne, a mimo to niepozbawione pewnej, nawet można rzec prozaicznej, głębi. (Tak na wszelki wypadek zaprzeczę podejrzeniom, że niniejszy tekst jest moim świadectwem głębokiego żalu i rozczarowania, wynikającego z nieprzyznania nagrody mojemu ulubionemu pisarzowi, bynajmniej.)
Książki Alice Munro niewątpliwie przyciągają swoimi delikatnymi i kobiecymi okładkami, sugerującymi coś zgoła odmiennego od zawartej w nich treści. A ta jest toporna, ciężka i męcząca. Niektórzy żartobliwie twierdzą, że pewnie z tego powodu dostała taką prestiżową nagrodę. Połowa noblistów zapewne potwierdza tę tezę, ale na pewno nie jest to reguła. Przejdę jednak do Drogiego życia…
Książka składa się z dwóch części: opowiadań napisanych przez autorkę i opowieści, które napisało życie autorki. (Niniejszym wyznaję wiarę w to, że autorka nie cierpi na schizofrenię i to co opisuje po Finale rzeczywiście przeżyła, a nie jest wytworem jej wyobraźni.) O czym one są? Mogłabym banalnie i lakonicznie powiedzieć: o życiu. Ale tym rzuciłabym na siebie podejrzenia, że tego zbioru w ogóle nie przeczytałam. Więc przyznaję się, że książkę czytałam w grudniu, a niewiele pamiętałam niedługo po lekturze, a teraz w niepamięć poszło jeszcze więcej.
Nie pamiętam wiele…
Poza podróżą pociągiem, którym bohaterka z córką uciekała od męża, gdzie poznała nowego mężczyznę, a kiedy się z nim kochała, jej dziecko zaginęło… To był pierwszy nieszczęśliwy, ale namiętny związek (Dotrzeć do Japoni). W kolejnych opowiadaniach relacje międzyludzkie nie są mniej zawiłe. Romans nauczycielki z lekarzem w szpitalu dla sierot cierpiących na gruźlicę, mający się skończyć sakramentalnym tak… A wyszło taki dziwnie, że faktycznie ewentualny happy end byłby tu nie na miejscu (Amundsen). W następnym (Wyjechać z Maverley) rozgrywa się dramat mężczyzny, którego żona jest nieuleczalnie chora. Podobny problem relacji pojawia się w późniejszych tekstach: Pociąg i Nieopodal jeziora. Dalej (Żwir) jest tragicznie, jest to kolejna historia pokazująca pewien paradoks, rodzice kochają się w najlepsze, a w tym samym czasie giną ich dzieci (to samo było w Antychryście Larsa von Tiera). W Domowym zaciszu mamy pewną psychiczną przemoc domową, a raczej dyktatorskie rządy głowy rodziny, którą jest wujek Jasper, z zawodu lekarz. To on ustala, co w domu można słuchać, jakich gości przyjmować i jakie potrawy przyrządzać. Znowu jestem zdziwiona, że kobiety potrafią w takim strachu żyć z mężami… W Corrie mamy niełatwy związek architekta z dziewczyną niepełnosprawną. Zagadkowe są tu też relacje ze służącą. O Oneidzie i Dolly, musicie wybaczyć, nic nie powiem, bo kompletnie tych opowiadań nie pamiętam, nawet przekartkowanie nie pomogło.
Te luki w pamięci to nie jest mój problem. Czytając inne opinie, mogę stwierdzić, że to jest cecha twórczości Alice Munro. Treści może głębokie, poruszające masę problemów, zasługujące na szerszą analizę, ale po niedługim czasie po lekturze zostaje biała plama.
I moje ostatnie uwagi.
W tej książce raziły mnie błędy i dopiski tłumacza. Uwagi tłumacza wydawały mi się zbędne. A w każdym bądź razie (pozwolę sobie użyć tej niepoprawnej formy, która w książce noblistki została dopuszczona) ja nie czuję potrzeby wyjaśnienia, kto napisał Raj utracony i podejrzewam, że wszyscy, którzy sięgają po twórczość „z wyższej półki” – też raczej kojarzą John Miltona.
Ocena: 4/6
Mnie Munro też nie przekonała. Co prawda czytałam całą jedną książkę („Za kogo ty się uważasz?”) i niby nie była taka zła, ale do mnie nie trafia. Niby historia poszuszająca, a nie poruszała. Wynudziłam się nieco.
Cieszę się, że jesteśmy zgodne.
Opowiadania to wymagająca forma – i ja sama jestem bardzo wymagająca, jeśli chodzi o pisarzy się nią zajmujących. To, że utwory autorstwa noblistki nie zapadają w pamięć, nie świadczą najlepiej o jej prozie. Nie mówię, że rezygnuję zupełnie z jej prozy – w końcu czeka na mnie lektura „Tańca szczęśliwych cieni” i chociaż Twoje zdanie bardzo sobie cenię, chciałabym sobie wyrobić własne zdanie na temat jej twórczości, ciekawe jak ją odbiorę:)
Z niecierpliwością czekam, aż sama poznasz i wyrazisz opinię 🙂
„I tym samym czuję się usprawiedliwiona, dlaczego twórczość Munro nie uważam za wybitną, a nagrodę Nobla przyznałabym zupełnie komuś innemu, którego opowiadania są łatwo przyswajalne, ale przez to nie pozbawione pewnej, nawet można rzecz prozaicznej, głębi”- to niezwykle zabawne przeczytać tak fatalnie napisane zdanie w recenzji o noblistce. Jeśli już próbujesz krytykować czyjąś twórczość, to chociaż rób to zgodnie z normą językową. Jesteś to winna autorce, która nie tylko przestrzega, ale także jak każdy pisarz stoi na straży tych norm, ale przede wszystkim czytelnikom. Pozdrawiam i życzę rychłego oświecenia.
Szczerze? Po tym zbiorze opowiadań mam spore wątpliwości co do przestrzegania norm językowych przez autorkę.
Niemniej jednak uwaga słuszna, dziękuję.
A ja uwielbiam opowiadania Munro, bo dzięki nim czuję się, jakbym przeniosła się do miejsca opisanego przez autorkę… Do jednej z wielu niedziel, która pozornie niczym nie różni się od pozostałych, a jednak coś wnosi nowego.