Walizki hipochondryka – Mariusz Sieniewicz

Hipochondria jest cechą narodu polskiego, która objawia się kompleksami krytymi pod wiecznym wyrazem niezadowolenia i narzekaniem. Emil Śledziennik, bohater powieści Sieniewicza, w społeczeństwie wyróżnia się dystansem i autoironią, pozwalającą na błyskotliwą obserwację jego współtowarzyszy szpitalnej niedoli. Pacjent z zawodu pisarz trafia do szpitala zwanego Polską. Mimo tylu przeżytych w ciągu całego życia chorób, objawiających się w pełnej krasie w optymalnej ilości symptomów, dopiero w wieku 40 lat mężczyzna z kamicą żółciową trafia w ręce chirurgów. Opis jego szpitalnych doświadczeń przybiera formę na pograniczu hiperbolicznego rachunku sumienia, a listu miłosnego, bowiem adresatką jest ukochana kobieta, którą nazywa kapłanką czy jeszcze wdzięczniej – galaktycznym piecykiem.

Walizki hipochondryka przedstawiają chorobę jako stadium między rzeczywistością a stanem podświadomości, między życiem a śmiercią. Hipochondria u Emila Śledziennika to zjawisko powszechne w społeczeństwie, to ucieczka do marzeń, wyobrażeń, wspomnień i ucieczka od bólu, którą zadaje rzeczywistość. To kryje się w tytułowych walizkach. Rozpamiętywanie przeszłości, na którą pozwala stan chorobowy, to główna czynność bohatera wspominającego dzieciństwo w PRL-u, kiedy jedynie co pozostawało, to marzyć o tym, czego nie było. Wyobraźnia była lepszym produktem zastępczym podrobionej, i wybrakowanej rzeczywistości. Nie tylko PRL zdeterminował niepotrafiącego odnaleźć się w życiu bohatera. Należność do II pokolenia przesiedleńców i wychowywanie się na pograniczu w grupie rówieśników pochodzących z różnych regionów obecnego terytorium Polski dopomina się o szukanie i obronę własnej tożsamości. Komplikuje to fakt, że jest ona hierarchizowana. „Każdy tłukł się o własną Polskę, nie wiedząc tak naprawdę, czym ona jest”1.

Sieniewicz w sposób ironiczny i przerysowany analizuje ostatnie dekady Polski: od lat 80. gdzie brak podstawowych produktów skazywał ludzi na marzenie o nich, przez lata 90. kształtujące warstwy społeczne, aż po ostatnią dekadę, w której zwycięstwem jest przeżycie „pobytu w szpitalu o nazwie Polska”. Obraz szpitala, jaki przedstawia Emil Śledziennik, ma szerokie podłoże metaforyczne. Przekłada się na obraz państwa, w którym pacjent i pisarz toczą wspólną niedolę. Pierwszy zmaga się z polską służbą zdrowia, w której możliwościach leży tylko przedłużanie agonii. Drugi próbuje przekonać wydawców, że jego twórczość warto wydać. Oboje są sfrustrowani długimi terminami do lekarza i odmowami ze strony wydawców. Obie postacie tkwią w Emilu Śledzienniku, który ma jeden cel: przetrwać w miejscu zwanym Polską, gdzie samodzielność jest zwycięstwem budzącym respekt w społeczeństwie.

Emil Śledziennik wyróżnia trzy warstwy społeczności szpitalnej. Warstwy skrajne: chodziarzy, którzy wiedzą jak żyć, by przeżyć; paliatyków, dla których nie ma nadziei, to patologiczna część społeczeństwa oraz muzułmanów – warstwę pośrednią. Nietrudno zauważyć podobieństwo szpitalnej władzy ordynatora, lekarzy i pielęgniarek do rządów peerelowskich i współczesnych. Aby dostać upragniony ketonal, którego wartość dla pacjentów jest porównywalna z talonem na samochód czy pralkę, nie należy wchodzić w konflikt z strażniczkami magicznej szafki. Postawa obywateli, których bunt wobec rządu ma charakter pasywny i ogranicza się do wulgarnych komentarzy w Internecie, przypomina pacjentów typu muzułmanie, co może by i chcieli być bogaczami na wysokich stanowiskach w korporacji, wziąć swoje żyć w garść, ale na słomianym zapale i kilku przekleństwach wobec własnej bezsilności ich działania się kończą. Bezpieczniej nie sprzeciwiać się wymogom pielęgniarek, od których zależy dawka środków przeciwbólowych i szanse przeżycia pobytu w szpitalu.

Czytając dziennik Emila nie od razu poznajemy dokładną przyczynę jego wizyty w szpitalu. Chyba niejeden czytelnik zastanowi się, czy to aby nie szpital psychiatryczny? Nie, to Polska właśnie, w której bez końskiej dawki morfiny nie można wytrzymać, a i tej ciągle za mało. W szpitalu Polska wśród pacjentów znajdują się tacy przebiegli, których śmiało można nazwać spekulantami. Oni bardzo chętnie poratują tych, którzy nie mają dostępu do zawartości magicznej szafki z gabinetu zabiegowego. Równie chętnie wprowadzą ich w długi, co w końcu doprowadzi do zorganizowania ekipy na napad na szafkę. Nie jest zaskoczeniem to, że z cudownego planu mającego ratować kilka szpitalnych istnień wyszła niekontrolowana walka z personelem o ampułki.

Ocena polskiego społeczeństwa dokonana przez Sieniewicza jest jasna od samego początku, przez to przebieg akcji i potoczenie się losów postaci są przewidywalne. Sarkastyczny, ale rzeczywisty, ogólny, ale poparty zrozumiałymi niuansami obraz Polaków to temat wielokrotnie przerabiany. Ma potencjał, ale jest na straconej pozycji, ponieważ jego treść nie wnosi tak naprawdę nic nowego. Polacy są chyba świadomymi hipochondrykami, mają kompleksy i doskonałą świadomość z swoich słabych stron. Są jak muzułmanie, którym potrzeba uwolnienia od ciążącej postawy męczeństwa, w przeciwnym wypadku staną się „organizmami żywymi”, które „jako ludzie figurują wyłącznie w kartach pacjentów2”, a zarazem wiadome jest, że nic w tym kierunku nie robią i nie zrobią.

Niepełny byłby obraz polskiego społeczeństwa bez karykatury religijności, która w powieści nie tryska nowatorskim spojrzeniem. Jej kwintesencja tkwi w panu Władysławie, który wyłamuje się z ustalonej przez Emila systematyki pacjentów. Hiperbolizowana, wręcz dewocyjna postawa kadłubka ośmiesza polską martyrologię, słabość do świętych obrazków i kult maryjny. Czytając to jednak odnoszę wrażenie, że żadnemu satyrykowi, w tym również Sieniewiczowi, nie zależy na pójście w głąb i odkrycie, gdzie naprawdę tkwi problem w polskim katolicyzmie. Fanatyzm religijny, czczenie podobizn Matki Boskiej i przydzielanie świętym patronatów i odpowiedzialności za wszelakie problemy to bardzo powierzchowny i stereotypowy obraz katolika.

Mimo pewnej banalności pojawiającej się w kreowaniu postaci mających charakteryzować Polaków, powieść Sieniewicza broni się formą. Sama zdystansowana i autoironiczna postawa głównego bohatera, pisarza przechodzącego kryzys (nie tylko) twórczy, w którym nie trudno dostrzec samego autora, usprawiedliwia go i jest samą w sobie odpowiedzią na zarzuty wobec braku świeżego spojrzenia w Walizkach hipochondryka. A w takiej sytuacji pozostaje mi jedynie wykazać się zrozumieniem i wyrazić nadzieję, że to niewyczerpanie tematu jest fazą przejściową, a kolejne powieści o polskim stanie chorobowym będą zaskakiwać pozytywnie.

Za egzemplarz dziękuję.

_____________________________

1M. Sieniewicz, Walizki hipochondryka, Kraków 2014, s. 9

2Tamże, s. 202

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *