Premiera 17 października!
Jest to jeden z tych filmów, podczas których oglądania szarpią cię nerwy z powodu braku zdrowego rozsądku u ludzi. I to u tych wykształconych. Trudno przejść obojętnie obok historii, w której rzekomi komuniści stają się mądrzejsi i lepsi niż przedstawiciele Kościoła, którego wyznajesz. A może to świadoma manipulacja widzami twórców?
Akcja Klubu Jimmy’ego odgrywa się w Irlandii, w latach 30. XX wieku. Mieszkańcy pewnej wsi chcą odnowić działanie klubu młodzieżowego, gdzie można potańczyć, pośpiewać, wysłuchać poezji, nauczyć się rysunku i malarstwo i zająć się innymi kulturalnymi czynnościami. Powrót Jimmy’ego Graltona budzi żywe zainteresowanie wśród młodych ludzi oraz niepokój u miejscowego proboszcza, który w działaniach przybysza widzi szerzenie idei komunistycznych. Co z kolei stanowi zagrożenie dla idei zjednoczonego Kościoła w Irlandii.
Przyznam się szczerze, że historia Irlandii jest mi całkiem obca i choć próbowałam czas akcji osadzić w historii powszechnej, to próby odniesienia się tylko do okresu międzywojennego, gdzie po czarnym czwartku nastąpił wielki kryzys (o którym Jimmy też wspomina), są za małe, aby zrozumieć sytuację panującą w Irlandii. A szczególnie zrozumieć, dlaczego działalność Jimmy’ego miała taki wpływ na państwo, że władza postanowiła go deportować do Nowego Jorku. U mnie problem z odbiorem filmu polega też na tym, że do końca nie przekonano mnie, iż Jimmy Gralton był komunistą. Dopiero z Wikipedii dowiedziałam się, że swoje komunistyczne poglądy głosił podczas imprez tanecznych. W filmie przemowy Graltona przedstawiono bez negatywnego wydźwięku, w związku z czym postawa ojca Sheridana dla mnie była nieakceptowalna.
Wychodząc poza ramy historii i jej adaptacji, film obroni się klimatem, na który składają się plenerowe zdjęcia Irlandii oraz muzyka. Do tego można dołożyć atrakcyjność tytułowej postaci odgrywanej przez Barry’ego Warda (choć ponoć nie wszystkim się podoba, a mnie w niektórych ujęciach nawet Colina Firtha przypominał) i chemię jaką było czuć między Jamesem i Oonagh (Simone Kirby). Nie brakowało też kilku zabawnych momentów, jednak mimo to film mógł czasem się dłużyć.
Moja rada dla wybierających się na ten film: sprawdźcie kim był James Gralton oraz zapoznajcie się z historią Irlandii po I wojnie światowej. Sądzę, że to ułatwi Wam odbiór filmu.
Ocena: 7/10
Za możliwość przedpremierowego obejrzenia filmu dziękuję serdecznie: