Trzeci dzień tegorocznego festiwalu Tofifest jest naszym pierwszym, nie tylko w tym roku, ale w ogóle w życiu. Dlatego pozwolę zacząć relację od kwestii organizacyjnych. Zaraz po ponownym zachwycie pięknym staromiejskim Toruniem, odbiorze akredytacji i biletów, obiedzie i zameldowaniu w hotelu, ruszyliśmy na podbój kina. Tak się złożyło, że każdy seans odbywał się w innym miejscu, więc mogliśmy poznać wszystkie festiwalowe kina, a także pozytywnie ocenić ich lokalizacje względem siebie (10-15 minut na przejście z jednego obiektu do drugiego spokojnie wystarczy), nie mówiąc o ich bliskim sąsiedztwie ze starym miastem. O dużym zainteresowaniu, jakim cieszy się festiwal, przekonaliśmy się już przy odbiorze akredytacji, gdy czekaliśmy w kolejce po wejściówki, a nawet zostaliśmy poinformowani, że na parę filmów już nie ma miejsc (wśród nich było nasze must see, czyli Faworyta, do której nie mamy szczęścia, ciągle nie możemy jej obejrzeć, a także Boże ciało, co nas nie zdziwiło, bo na Kamerze Akcji też nie mieliśmy szans się załapać). Pełne sale tylko potwierdziły to, o czym mówiły wolontariuszki. Dlatego na bilety na głośniejsze filmy warto polować od północy w dzień poprzedzający termin seansu – na szczęście można to zrobić online. Choć nie ukrywam, że byłam zaskoczona, że podobnego ograniczenia czasowego rezerwacji miejsca nie ma w przypadku kupna biletu – jest to jeden z niewielu festiwali, na których osoby z zakupionymi biletami mają pierwszeństwo przed karnetowiczami (ze znanych mi wydarzeń podobnie funkcjonuje Off Camera w Krakowie). A także jeden z niewielu festiwali, podczas którego publiczność ocenia każdy film, a wyniki ankiety można na bieżąco śledzić na stronie.
Przejdźmy jednak do filmów, bo to dla nich tu przyjechaliśmy. Wybór był mocno zróżnicowany, wybraliśmy kino europejskie: bułgarskie, polskie i brytyjskie. Ze względu na listopadową premierę Nie ma nas w domu doczeka się osobnej recenzji.
Ojciec, reż. Kristina Grozeva, Petar Valchanov Bułgaria, Grecja 2019, 87’
Próbujemy to zwalić na skonsumowany posiłek przed seansem i gwałtowny spadek cukru oraz intensywne przeżycia tego dnia, co sprawiło, że po zajęciu fotelu i oglądaniu mało dynamicznego obrazu Grozevy przysnęliśmy na parę minut. Po przebudzeniu wcale nie mając wrażenia, że coś nam umknęło, bo historia nie posunęła się zbyt do przodu. Ojciec jest jednym z tych filmów, w którym śmierć w rodzinie staje się pretekstem do odwiedzenia rodzinnego domu, odbudowy więzi z rodzicami, a ta zwykle jest niemożliwa, bo została przerwana wiele lat temu, wskutek jakiegoś konfliktu, którego przebieg i przyczyna stopniowo przed widzem są odsłaniane. W takich sytuacjach często poznaje się nieznaną, prawdziwą twarz najbliższych osób. W wypadku tej historii napięcia w relacji między ojcem i synem nie do końca są wyjaśnione: różnica charakterów albo oczekiwań od życia? Z pozoru wydaje się, że głównym problemem Pavla jest szaleństwo starego ojca, które po śmierci matki jeszcze bardziej się pogłębia. Bo Vasil próbuje nawiązać kontakt ze zmarłą żoną, aby dowiedzieć się, co ważnego chciała mu zakomunikować przed operacją, a nie zdążyła. Jednak to nie wariackie zachowania starca budzą niepokój, lecz Pavel, który żyje w kłamstwie. Przed żoną ukrywa śmierć matki i jej pogrzeb jako prawdziwy powód wyjazdu, miast tego odgrywa przez telefon spektakl pod tytułem wyjazd służbowy do studia filmowego, gdzie ma nakręcić reklamę. Z kolei ojcu nie mówi o ciąży żony, biernie słucha kąśliwe uwagi o tym, że nie jest zdolny założyć prawdziwej rodziny. Dlaczego kłamie w tak błahych sprawach? Nie wiadomo. Niezrozumiałe jest także to, że gdy żona odkrywa jego kłamstwo, zamiast powiedzieć prawdę, Pavel woli snuć historię o areszcie i kradzieży samochodu. Aż chce się tu zapytać: serio? Tak, serio.
Bardzo przeciętny film, w którym zdarzają się zabawne, choć nadal banalne, sceny i parę nieporozumień.
Zgniłe uszy, reż. Piotr Dylewski Polska 2019, 60’
Dużo obiecywałam sobie po tym filmie. Liczyłam na dramat psychologiczny, który skłoni do refleksji, a także zainspiruje do ciekawych dyskusji z partnerem. Zaczęło się interesująco, para przyjeżdża do domu na wsi na jedno-dobową terapię małżeńską. Po podpisaniu umów – niczym zawarciu paktu z diabłem – i oddaniu telefonów oddali się pomysłom terapeuty. Najpierw rozmowy, ciekawe, prowokujące pytania, ćwiczenia na powietrzu… Tu już czułam niedosyt, ponieważ pojawiały się pierwsze problemy, kwestie, które należało przedyskutować, dopowiedzieć, a tu ciach… kolejny etap terapii. Tempo filmu jest zawrotne – a całość trwa równo godzinę – więc nie ma czasu na wnikliwszą analizę problemu, jak chociażby w serialu Status związku (choć tu mam wrażenie, że w 10-minutowym odcinku dowiadujemy się więcej o bohaterach niż tu przez cały film). W pewnym momencie przestałam wierzyć, że twórcom chodzi o przedstawienie kryzysu małżeńskiego, lecz prezentację coraz bardziej skrajnych form terapii, wpisujących się już w konwencję thrillera czy horroru. Jak reżyser przyznał się w spotkaniu po projekcji, choć większość prezentowanych typów terapii jest stosowana w psychologii, w filmie zostały one mocno podkoloryzowane. Czemu to miało służyć, nie wiem. Taka zabawa w psychologię wydaje mi się nieodpowiedzialna, bo ani nie przedstawia prawdy o jej metodach, a wręcz może zniechęcić do skorzystania z terapii tych, którzy jej potrzebują, ani film też nie stanowi przykładowego studium psychologicznego, nad którym można by się pochylić. Kryzys małżeński nie stanowi meritum fabuły, lecz pretekstem do przerysowania metod terapeutycznych, wskutek których małżonkowie zachowują się nielogicznie, co innego mówią, a co innego robią. Ponadto sugestia (która nie tylko wyłania się z filmu, ale też została dopowiedziana przez jej twórców) co jest już zdradą jest tak irracjonalna, że nie mam wątpliwości, iż projekt ten nie miał prawa się udać, jeśli jego podstawą był tak słaby i nieprzemyślany scenariusz.
Może scenarzysta lub reżyser zaczął jakąś terapię i nie przypadła mu do gustu, dlatego próbował ją lub psychologa ośmieszyć?
Zazdroszczę wyjazdu, uwielbiam te okolice!
Uściski
Sam ma wykształcenie psychologiczne, ponadto scenariusz był konsultowany z psychologami i terapeutami… Oni chyba nie wiedzieli, z jakim efektem to się skończy, bo by zabronili mu kręcić film.