Słodki koniec dnia to ciekawy przypadek filmu, który nieświadomie albo niejako proroczo okazał się nawiązywać do sytuacji mającej miejsce pół roku po premierze. Lub zastana rzeczywistość zaczęła przypominać tę filmową. Dzieło Jacka Borcucha jest opowieścią o fikcyjnej polskiej pisarce Marii Linde (w tej roli Krystyna Janda), od stanu wojennego mieszkającą w Toskanii, która za swoją poezję otrzymuje literackiego Nobla. Ponadto dostaje honorowe obywatelstwo miasta Volterra, co jest pretekstem do uwikłania bohaterki w złożone relacje z sąsiadami i władzami miasta, a też przede wszystkim podkreślenia, że nawet najmniejsza literacka nagroda w gruncie rzeczy jest polityczna. I laureaci świadomie to wykorzystują, moment odebrania nagrody to chwila, w której mogą zabrać głos docierający do większej niż zwykle rzeszy odbiorców. Maria Linde, z racji tego, że to wyróżnienie zbiegło się w czasie z zamieszkami w Rzymie, postanowiła do tego nawiązać, pytając o moc słowa, literatury, sztuki w dzisiejszych czasach, zastanawiając się, czy może tak silnie oddziałująca sztuka współczesna obrała inną formę w postaci ataków terrorystycznych. W świetle bezradności władzy, która miast zaradzić przeciwko takim działaniom, woli nagradzać artystów – dla Linde nagroda, nawet Nobla, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
I jak to często bywa w takich sytuacjach, słowa laureatki zostają niezrozumiane lub pojmowane na opak. Nie chcę tu dzielić ludzi na mądrzejszych i głupszych, ale faktem pozostaje to, że rozumniejsi potrafili wydobyć prawidłowy przekaz pisarki, natomiast spora część społeczeństwa nie dostrzegając niuansów w jej wypowiedzi, zaczęła ją oskarżać o rozmaite nieprawomyślne poglądy i manifesty. Pomiędzy listami pochwalnymi korespondencję zalewa fala hejtu, groźby od lokalnych władz, które próbują na pisarce wymusić sprostowanie źle odebranej przemowy i rewizję swoich poglądów. Z bohaterki narodu, staje się jego wrogiem.
I jak tak szukam analogii między sytuacją Linde a Olgi Tokarczuk, to zauważam, że film Borcucha nie tyle wyprzedził wydarzenie, co ilustruje to, co już działo się kilka lat temu, kiedy pisarka dostała Nike za Księgi Jakubowe. Bo to od tamtego czasu zaczęła zalewać ją fala hejtu: oskarżanie o antypolską postawę, nie wspominając o rzekomej hipokryzji związanej z promowaniem pewnych postaw życiowych, np. wegetarianizmu (tak, jakby człowiek przez lata nie dojrzewał i nie weryfikował swoich poglądów).
Nie jest to bynajmniej historia typowo polska, choć stanowi odzwierciedlenie obecnej sytuacji na rodzimej arenie literatury. Warto zauważyć, że fabuła Słodki koniec dnia wyraźnie bazuje na scenariuszu argentyńskiej produkcji Honorowy obywatel. Jej bohaterem jest Daniel Mantovani, pierwszy argentyński laureat literackiej nagrody Nobla. Podobnie jak Linde nie jest zachwycony otrzymanym wyróżnieniem, dlatego że wiąże się z licznymi spotkaniami oraz wywiadami – bohaterka Borcucha odpowiada dziennikarzowi La Monde, że nie ma już nic do powiedzenia, bo wszystko powiedziała w wierszach. Mantovani również otrzymuje honorowe obywatelstwo w rodzinnej miejscowości, której mieszkańcy na opak postrzegają treść jego książek, wypowiedzi i decyzji. To owocuje tym, że miasto opuszcza bez honorów, oklasków i fanfarów, nie wyjeżdża pozostawiając za sobą tłum miłośników jego twórczości – ucieka przez pole, bo to jedyna droga, by nie trafić w ręce kolejnego lokalnego wroga.
Przewaga argentyńskiego filmu nad rodzimą produkcją tkwi w jego realizacji. Twórcy Honorowego obywatela dołożyli starań, by ich fikcyjny bohater był postacią możliwie autentyczną, co dokonali tworząc jego notkę biograficzną w Wikipedii wraz z jego bibliografią, a z samego filmu tworząc adaptacje jego literackiej autobiografii. Oczywiście bohaterka Słodkiego końca dnia przez wyraźne podobieństwo jej sytuacji do tej, w której znalazła się jedna z polskich pisarek, nie jest mniej wiarygodna. Rodzimi twórcy pokusili się o coś podobnego w mikroskali, publikując na końcu filmu wiersz Linde. Być może ta różnica w skali kreacji honorowych obywateli wynika z tego, że my mamy swoje „kłopotliwe” noblistki (wszak Szymborska też nie była wymarzoną laureatką Nobla) i nie trudno znaleźć przełożenie bohaterki na postać rzeczywistą. Z kolei Argentyna obnażyła filmem narodowy kompleks braku noblisty, więc jego postać musiano solidnie podbudować.
Wychodząc poza fabularne elementy filmu, Słodki koniec dnia ma jedną zasadniczą wadę. Jest przeraźliwie nudny. To za sprawą filmowego rytmu przypominającego poranne rozciąganie się, gdy się wie, że trzeba wstać i coś zrobić, ale zaspane ciało nie wie jeszcze jak to wykonać. Dostajemy długie, nużące ujęcia, które, nawet pokazujące piękną Sienę, nie są dla widza widokami pasjonującymi ani dla krytyka interesującymi znaczeniowo. W samej konstrukcji brakuje mi mostu scalającego poszczególne sceny, ponieważ przez większość seansu nie wiadomo, co my oglądamy i o czym ten film jest? Co jest jego clue? Czy to film o pisarce-noblistce, jej kryzysie egzystencjalnym, czy to historia jej romansu albo dramat rodziny, która nie nadąża za myślami Marii? Czy raczej kluczowej jest tu polityczne tło, zamieszki, kryzys migracyjny? Bo to, co napisałam wyżej jest zaledwie jednym, wydaje się najbardziej widocznym i zamkniętym, tematem Słodkiego końca dnia – dla mnie najciekawszym i poniekąd ratującym przed chęcią wrzucenia go do worka niepoddawanych recyklingowi filmowych odpadów.
Ocena: 5/10