W Serii z Żurawiem szczególnie upodobałam sobie powieści japońskie. Są one przynajmniej dobre, jeśli nie wyjątkowe, i zostają na długo w pamięci, jak np. Kwiat Wiśni i Czerwona Fasola czy zeszłoroczna Dziewczyna z konbini. Najnowsza pozycja z tej serii Pszczoły i grom w oddali Riku Ondy objętościowo jest największa i zapewniająca najwięcej doświadczeń zmysłowych, głównie oddziałujących na uszy.
Jest to powieść o prestiżowym międzynarodowym konkursie pianistycznym w Yoshigae, którego etapy szczegółowo poznajemy z perspektywy czterech jego uczestników pochodzących z różnych stron świata. Nie jest to jednak opowieść o ich wzajemnej rywalizacji, wprost przeciwnie, o ich wzajemnym inspirowaniu się, poznawaniu na nowo poszczególnych utworów, instrumentu i tego, czym jest gra, improwizacja czy wariacja. Bo jak się okazuje, nawet dość utalentowani i doświadczeni muzycy potrzebują impulsu, który jeszcze bardziej rozwinie ich umiejętności. W czasach, kiedy do konkursów startują już tylko pianiści niemających najmniejszych problemów technicznych, potrzeba czegoś więcej niż godzin ćwiczeń. Potrzeba treningu duchowego, i to o doświadczeniach wewnętrznych opowiada fabuła. Bo jak inaczej można odbierać muzykę i ją opisywać?
O trudzie opisywania muzycznych przeżyć przekonuje nas język tej książki. Autorka (oraz tłumaczka Katarzyna Sonnenberg-Musiał) starała się to uczynić za pomocą licznych epitetów i metafor, które z każdym kolejnym występem miały podkreślić niesamowitość gry muzyka i atmosfery udzielającej się publiczności. Jednak, jakkolwiek muzyka jest zjawiskiem mocno inspirującym i poetyckim, ile jest właściwych słów czy zwrotów, by oddać emocje towarzyszące uczestnikom konkursu muzycznego? W pewnym momencie dochodzi do powtórzeń, czytelnik czuje się znudzony i zniecierpliwiony, bo już każde kolejne zapewnienie o jeszcze bardziej wyjątkowym przeżyciu staje się mniej wiarygodne i coraz bardziej wtórne. Powieść liczy 460 stron – to niemożliwe, by przez tyle stron można byłoby w interesujący i wciąż świeży sposób pisać o jednym wydarzeniu, nawet jeśli składa się z kilku etapów i jest dzielony między czterech uczestników. I Riku Onda niestety to potwierdziła (albo język japoński jest znacznie bogatszy niż polski i nie dało się tej różnorodności oddać w tłumaczeniu). Chciałoby się o takiej powieści rzec, że stanowi esencję muzyki klasycznej – ale o tej rozdmuchanej formie można raczej powiedzieć, że jest rozcieńczonym roztworem.
To jednak wcale nie znaczy, że Pszczoły… nudzą. Dynamika konkursu, niepewność co do najbliższej przyszłości: do znalezienia się w kolejnym etapie i jego pomyślnym przejściu – udziela się czytelnikowi, tym bardziej że trudno tu nie zżyć się z bohaterami, a najbardziej z tym, o którym wiadomo najmniej. Dlatego powieść czyta się z pewnym napięciem i dość łatwo, szybko przewracając kolejne jej karty – czasami tylko zatrzymując się na wyjątkowo drętwym dialogu (a takich jest parę – zwłaszcza między Mieku i Nathanielem). Niestety oprócz drętwych dialogów i wtórnych opisów muzyki jest więcej dowodów na to, że książce zabrakło redakcji, która usunęłaby powtarzane informacje dotyczące zarówno przebiegu samego konkursu, jak i jego uczestników. Jest sporo fragmentów, w których bohater parafrazuje to, co przed chwilą dowiedzieliśmy się od narratora lub w poprzednim rozdziale wspomniała inna postać. Albo po raz kolejny dowiadujemy się, co bohaterzy grają w danym etapie oraz z jakiej puli utworów mogli wybierać – to wszystko w przejrzysty sposób zostało przedstawione na początku książki. Nie wiem, czy autorka pisała to z myślą o czytelnikach ze sklerozą czy z ambicji wydania grubej powieści? Zdecydowanie jest to książka, którą należałoby ostro pociąć, usuwając z niej zbędne fragmenty – wtedy bliżej jej byłoby do jeśli nie esencji to chociaż dobrze zaparzonego naparu.
Na końcu warto wspomnieć o jej ekranizacji (kiedy za objętością stoi słowotok, nie trzeba się obawiać, że adaptacja musiała dokonać tu ostrej selekcji wątków) – Słuchając wszechświata. Przyznam, że polski tytuł nie brzmi przekonująco, choć jego kosmiczny wydźwięk współgra z wielkością określeń stosowanych w książce. Co ciekawe, w tej japońskiej produkcji rola francuskiego nauczyciela (o niemieckim nazwisku) przypadła Andrzejowi Chyrze – która z kolei zwiększa szansę, że ten film będzie dostępny polskiemu odbiorcy. Miał już jeden pokaz na zeszłorocznym Warszawskim Festiwalu Filmowym – czy doczeka dystrybucji kinowej? W najbliższym czasie na pewno nie. Z jednej strony obecna sytuacja może zepchnąć tę produkcję od razu do obecności na platformach streamingowych czy emisji telewizyjnej, z drugiej wstrzymanie produkcji filmowych spowoduje luz w premierach kinowych, więc łatwiej znajdzie się dla niego miejsce. Czas pokaże.