Transatlantyk 2020: Nasze dzieci, reż. Dag Johan Haugerud

Wczoraj rozpoczęliśmy Transatlantyk Festiwal. W programie można zobaczyć, co działo się tego wieczoru, a było w czym wybierać. Tymczasem z racji ograniczonej komunikacji nocnej wybrałam seans we własnym łóżku, co było świetną decyzją, ze względu na jego bardzo długi metraż – film trwał bowiem 2,5h.

Nasze dzieci to norweski dramat, który portretuje szkolną rzeczywistość wraz z jej procedurami i skomplikowanymi zależnościami widzianą oczami nauczycieli i rodziców – poza trzynastoletnią sprawczynią wypadku, wokół którego kręci się akcja, nie poznajemy bezpośrednio innych uczniów. Co z jednej strony jest nietypowe, bo zwykle bohaterami szkolnych dramatów jest młodzież i to na niej skupiona jest uwaga, z drugiej zaś mam poczucie, że dobrze byłoby wzbogacić spojrzenie na zaistniałą tragedię o perspektywę kolegów i koleżanek Jamiego – chłopca, który zginął na boisku.

W jaki sposób zginął i co właściwie się wydarzyło oraz dlaczego – to pytania, na które stopniowo uzyskujemy odpowiedzi, choć te pierwsze wcale nie mówią prawdy – ją zna tylko Natalie, która swoje zachowanie nazywa „wygłupianiem się”, by wreszcie przyznać do uderzenia, ale jego motywacja zmienia się z czasem. Tak naprawdę trudno wierzyć nawet jej ostatniej wersji. I ona tak naprawdę ma małe znaczenie dla filmu, bo reżysera bardziej interesuje, jak z tą tragedią zmierzy się gremium pedagogiczne, ojciec Jamiego uwikłany w romans z dyrektorką szkoły (co powoduje, że mężczyzna nie podejmuje decyzji, jakich po nim byśmy się spodziewali), zszokowani rodzice Natalii oraz szkolny komitet rodzicielski zaniepokojony poziomem bezpieczeństwa i odpowiedzialności w szkole.

To tworzy główną oś fabuły, z której rozgałęziają się mniejsze konflikty, choćby na poziomie transparentności informacji przekazywanych dyrektorce, która nie wiedziała o wcześniejszych problemach wychowawczych z Natalią, czy o tym, że jej dyżurujący brat na boisku podczas wypadku nie był obecny. To z kolei pokazuje kryzys zaufania w rodzinnym gronie, gdzie z jednej strony brat ukrywa swoje niedopatrzenie, z drugiej zaś sama Liv przez rok ukrywała swój związek z Per Erikiem, który jest znanym prawicowym politykiem – ideologicznie tak odległym od przekonań dyrektorki, jej rodziny i szkoły. Choć w opisie filmu zaakcentowano tę rozbieżność światopoglądową sugerując, iż tragedia przybierze charakter konfliktu politycznego – tak na szczęście się nie dzieje. Ten konflikt rozgrywa się tylko na polu rodziny i znajomych, który wskazuje, że dziś łatwiej zaakceptować matce nieheteronormatywnego syna niż związek córki z prawicowcem.

Główne pytanie, które przewija się w tle filmu, brzmi, czy trzeba mieć własne dzieci, aby samemu dojrzeć lub stać się dobrym wychowawcą? Z nim zmierza się przede wszystkim Anders, którego dręczą wyrzuty sumienia z powodu wypadku, próbuje zrozumieć swoją podopieczną i pragnie być kumplem swoich uczniów – a jego metody wychowawcze budzą wątpliwości u dzieciatego praktykanta. Co więcej, pytanie o posiadanie dzieci determinuje charakter związku Andersa z Siggurdem. Czy one nadadzą mu głębszy sens?

Mój zarzut do filmu dotyczy gry aktorskiej, której właściwie nie ma. Można odnieść wrażenie, że wszyscy są identyczni, mają tę samą minę od początku do końca (wyjątkiem jest scena, w której Liv rozpromieniona opowiada koleżance o swoim związku). O tym, co czują bohaterowie dowiadujemy się z warstwy dialogowej. Być może to domena skandynawskiego kina – gdyż jak sobie przypominam, z filmów wspominam tylko zamrożone twarze. Tu jednak ta postawa i mimika bez wyrazu szczególnie rzuca się w oczy.

Bardzo długi metraż nie przekłada się na to, że film nuży, mimo że jak na skandynawskiego kino przystało, nie ma tu dynamicznej akcji, panuje wszechobecny spokój, choć sytuacja jest dość nerwowa. Można byłoby skrócić ujęcia z boiska, które tworzą klamrę kompozycyjną i zrezygnować z kilku scen, ale w obecnym formacie film jest akceptowalny. Scena otwarcia wrzuca widza w wydarzenie, o którym jeszcze nic nie wie i długo się nie dowie, z kolei zamknięcie ilustruje słowa psycholożki: nawet stu nauczycieli na dyżurze nie zdołałoby uchronić dzieci przed tragedią.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *