Transatlantyk 2020: dzień II i III

Życie weryfikuje plany i tak z pięciu seansów zaplanowanych na piątek i sobotę były po jednym każdego dnia. W piątek obejrzeliśmy Minyan, w sobotę już w kinie Panną Marx. Oba filmy macie szansę jeszcze obejrzeć podczas festiwalu. Czy warto?

Minyan, reż. Eric Steel

Minyan jest historią żydowskiego młodzieńca rosyjskiego imigranta żyjącego w Nowym Jorku. Mieście, które za sprawą filmów Woody’ego Allena mocno kojarzy się z kulturą żydowską i podobne skojarzenia film Erica Steela może przywołać, choć trudno tu o humor i frapującą fabułę. Dawid rozdarty między pokoleniem starców wspominających doświadczenie holocaustu – a te całkowicie zmieniło ich podejście do życia i ocenę wagi problemów codziennych, jak choćby tych dotyczących braku mieszkania – a swoich rówieśników już całkowicie nasiąkniętych amerykańską kulturą i wyzwoloną obyczajowością, której piętnem w tych czasach (lata 80.) była epidemia AIDS. Jest jeszcze pokolenie rodziców Dawida, które żyje pomiędzy i niejako w sprzeczności. Z jednej strony represje społeczne przyczyniły się do ich decyzji o emigracji, co odbyło się kosztem statusu zawodowego (dentystka pracuje jako rejestratorka), z drugiej zaś zależy im na edukacji religijnej syna, z trzeciej zaś studiowanie literatury przez Dawida spotyka się z krytyką, bo czy z tego można się utrzymać? Te zróżnicowane pokoleniowo podejście do życia i oczekiwania od innych, zostało tu wyraźnie nakreślone i najlepiej wybrzmiewa w ostatniej scenie, kiedy jeden z członków minyan, zapewniając mieszkanie zaprzyjaźnionemu seniorowi, stwierdza, że zrobił to, bo nie martwił się wcale ani o Josefa ani Herschela, ale właśnie o Dawida.

Debiut Erica Steela jest wielowymiarowym portretem nowojorskiej dzielnicy żydowskiej lat 80. Szkoda, że nie potrafi przyciągnąć uwagi widza, będąc długim i zwyczajnie nużącym filmem, który mogę jedynie pochwalić za dobre, bo naturalnie wyglądające, sceny erotyczne – co w filmach zdarza się niezwykle rzadko. Mimo to polecam, aby rozważyć w tym czasie inny seans.

Kolejny seans: 6.10 godz. 14 (online)

Panna Marx, reż. Susanna Nicchiarelli

Średnia ocen na Filmwebie przygotowywała nas do tego, że film może być kiepski, mimo to zdecydowaliśmy się z rana udać do Katowic na seans, bo to jeden z tych tytułów, który nie wyświetlają online. Niskie oceny są uzasadnione, choć film na pewno znajdzie swoich obrońców, którym taka eklektyczna forma przypadnie do gustu, tym bardziej że wynika ona z konkretnego założenia. Film o Eleanor Marx i jej działalności, która opierała się na krytyce nierówności społecznych i płciowych w społeczeństwie przemysłowym, ma pokazać, że postulaty córki Karola Marksa do dziś nie zostały w pełni zrealizowane i wciąż w kwestii praw pracowniczych i kobiet pozostaje jeszcze wiele do zrobienia. Aktualność krytyki panny Marx ma podkreślać metalowa muzyka w tle, która pasuje do atmosfery XIX wieku jak pięść do nosa. To jest zabieg stylistyczny, który budzi najwięcej kontrowersji, spotka swoich zwolenników (do których należy mój partner) i krytyków. Ja jestem na nie, bo nie po to idę na film z akcją rozgrywającą się w XIX wieku, by wiek klasycznej muzyki (Chopin tu też się pojawia i jest akceptowalny nawet w wersji remix) stłamsić heavy metalowymi kawałkami. No dobrze, zabrzmiało to z mojej strony dość roszczeniowo, jakby kino miało serwować mi tylko komfortowe przeżycia, zamiast oferować nowe rozwiązania formalne. Oczywiście nie, ale takie mieszanki mi się nie podobają, podobny problem miałam z odbiorem Marii Antoniny (2006) (Susanna Nicchiarelli wyraźnie inspirowała się twórczością Coppoli).

Pomieszanie konwencji muzycznych nie jest jedynym problemem w moim odbiorze filmu. Mam wrażenie, że brakło tu pomysłu na przedstawie bohaterki. Za dużo skrótów, za dużo fragmentów z życia, które przedstawiają Eleanor Marx w innym świetle, z innymi emocjami, czasami wręcz niezrozumiałymi. Z jednej strony to zróżnicowanie pozwala poznać kobietę jako postać z krwi i kości, niejednoznaczną, z mocnymi i słabymi stronami, ale mimo to ta charakterystyka wydaje się niepełna, poszatkowana. Wskutek czego portretowana postać nie budziła we mnie cienia sympatii, „nie kibicowałam” jej, była mi całkiem obojętna. Poszatkowana była też sama fabuła, np. nagle znikąd pojawia się tajemnica między służącą a przyjacielem Eleanor – którego widzimy na ekranie po raz pierwszy – (nie wiem, czy nawet ten, kto zna wnikliwie historię rodziny Marksów domyśli się, co jest przedmiotem tego dramatu, który rozstrzyga się kilka scen później). Trudno nazwać Pannę Marx biografią, bo nieprecyzyjnie trzyma się faktów (bohaterka popełnia później samobójstwo i z innego powodu), z drugiej strony zbyt dużo uwagi poświęca się tu osobistym wątkom Tussy, by uznać ją za podręczną figurę nakreślającą w filmie problemy społeczne po 150 latach pozostające wciąż aktualne.

Nie jestem przekonana do tego projektu, ale wiem, że znajdzie on swoich obrońców.

Kolejny seans: 6.10 godz. 14 (Kinoteatr Rialto)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *