„Byłem zmuszony do posiadania dzieciństwa” mówi bezimienny bohater najnowszej powieści Filipa Zawady. To może powiedzieć każdy z nas, jednak w tym tonie wyczuwa się trudny do udźwignięcia bagaż doświadczeń. Co więcej, jest to ton, który przeczy medialnemu obrazowi dzieciństwa jako kolorowego i beztroskiego czasu, za którym tęsknią dorośli. Obrazowi podsycanemu przez nostalgiczne (choć z czasem coraz bardziej ironiczne) memy „jeśli to pamiętasz, to miałeś cudowne dzieciństwo”, przedświąteczne katalogi sklepowe z bogatą ofertą zabawek, rodzinne reklamy twarożków, Nutelli i czy nawet kawy. Czy rzeczywiście dzieciństwo to okres, do którego chcielibyśmy wrócić, który tak dobrze wspominamy?
Polska proza nie obfituje w opisy cudownego dzieciństwa. Z jednej strony mamy męskie narracje o opartej na bezwzględnej przemocy relacji ojca z synem (Gnój, Skoruń), z drugiej kobiece historie o trudnych układach z matką, w których porozumienie uniemożliwia doświadczenie wojny i jego brak (Włoskie szpilki, Mała zagłada) albo przymus spełniania oczekiwań społecznych (Szalej – tu akurat do głowy przyszedł bardzo przykład bardzo świeżej literatury, ale dobrze wiemy, że to nie jest nowy temat). Zresztą i poprzednia książka Zawady stanowi przykład literatury o dramatycznym dzieciństwie. Do tego zestawienia dorzucam równie literaturę faktu z wymowną okładką przedstawiającą złamany lizak: Podwórko bez trzepaka. Reportaże z dzieciństwa Łukasza Pilipa. Gdzie zatem to wspaniałe dzieciństwo?
Zbyt wiele zim minęło, żeby była wiosna plasuje się pomiędzy wymienionymi pozycjami. Doświadczenie wojny determinuje charakter dziadka Szczepana, który bez pardonu bije protagonistę, prawi mu kazania, mające dobitnie przekonać go o tym, że jest bezwartościowym i niegodnym szacunku, a nawet życia, smarkaczem. Nienawiść głównego bohatera do dziadka wylewa się od pierwszego zdania, gdy wprost nazywa go fiutem i wykazuje się pragmatycznością w kupowaniu na urodziny sztucznych kwiatków, które zebrane po śmierci solenizanta mają złożyć się w wieniec pogrzebowy. Pod płaszczykiem lekkiego i wydawałoby się humorystycznego języka, Zawada kreśli dramat rodzinny, którego brzemieniem jest dziedziczenie. Protagonista przejmuje po dziadku nie tylko surowe, wojskowe wychowanie, ale też wojnę (aby zrozumieć Szczepana, postanowił uczestniczyć w wojnie w Serbii) i to, co każde dziecko bezskutecznie postanawia nie dziedziczyć – charakter. To ostatnie każe już młodemu, dorosłemu bohaterowi snuć refleksje, jakim będzie ojcem dla swojego syna. Jest to o tyle zastanawiające, że relacja protagonisty z ojcem jest czytelnikowi kompletnie nieznana. Ojciec w tej książce pojawia się parę razy. Po raz pierwszy, gdy niemy uczestniczy w tym krępującym oczekiwaniu przed drzwiami Szczepana, aby złożyć mu życzenia urodzinowe. Później pojawia się, gdy bezimienny bohater wyjeżdża do pracy w Skandynawii (w rzeczywistości na wojnę). Niewiele częściej pojawia się matka, ale ją pozwolę pominąć, bo mnie interesuje, dlaczego (anty)wzorcem dla bohatera jest właśnie Szczepan, dlaczego to on zdominował dzieciństwo i młodość bohatera, tym samym ojca pozostawiając w tle. Co więcej, wyróżniając powieść Zawady wśród męskich narracji o dzieciństwie pełnym przemocy, bo zarówno u Kuczoka, jak i u Płazy to ojciec był oprawcą. Nie można tu też mówić o prostej linii męskiego dziedziczenia, ponieważ Szczepan jest ojcem matki. Wierne przychodzenie matki z życzeniami w każde urodziny Szczepana jest motywowane poczuciem obowiązku i chęcią, by mimo wszystko ten kontakt utrzymać. Jakim był ojcem dla swoich córek, możemy się tylko domyślać, od prababci wiemy co nieco o tym, jakim był synem. Można też snuć, że Szczepan wobec pierwszego pokolenia męskich potomków (czyli główny bohater i jego młodszy kuzyn) czuł obowiązek wychowania wnuków na prawdziwych mężczyzn, a to może zrobić tylko ten, który przeżył wojnę, stąd ojciec został odsunięty na bok. Z drugiej strony trudno odeprzeć wrażenie, że Szczepan nie miał ochoty zajmować się wnukami, nie szukał okazji, by się wtrącać, ich szukać itp., raczej jego agresja mogła być powodowana niechęcią i rozczarowaniem, że znowu tu są. W tym wszystkim trzeba pamiętać, że rodzinę oraz przebieg wydarzeń poznajemy z perspektywy wnuka Szczepana, może być więc to obraz skrzywiony silną nienawiścią, przez to niesprawiedliwy… Jednak, gdy ktoś pisze o przemocy, której sceny nie dominują narracji, lecz przebijają się pomiędzy innymi obserwacjami i autorefleksją – ja tej osobie wierzę. Bo jeśli nawet bohater kieruje się nienawiścią, która zaślepia, jego przeżycia ją uzasadniają.
Zbyt wiele zim minęło, żeby była wiosna… To wyjaśnia, dlaczego ani Szczepan ani protagonista nie potrafią cieszyć się życiem i przekazać radości kolejnym pokoleniom. A może zbyt pochopnie przekreślam przyszłość bohatera, może jeszcze zdoła porzucić brzemię?
I jeszcze wrócę do pytania o wizję udanego dzieciństwa. Wciąż nie udało mi się znaleźć przykładu beletrystyki (nie dla dzieci!), która nie odczarowywała tego beztroskiego czasu (może jedynie Masłowska w swoich felietonach parakulinarnych chętnie ucieka z przyjęcia urodzinowego swojego dziecka w czasy dzieciństwa). Czy szczęśliwe dzieciństwo to doświadczenie tak rzadkie czy po prostu nieinteresujące dla literatury?